niedziela, 11 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Teleportacja

20 lipca 2013 - sobota

Słyszę głos, który pyta: "Nastawiłaś budzik?". Zrywam się i sprawdzam. Tak, nastawiłam. Ma zadzwonić za 10 minut. Jest 5:35. Korzystam z tych dziesięciu minut i kolejnych 15, jakie dają trzy pięciominutowe drzemki w telefonie. I potem urywam jeszcze kilka minut... Noc była krótka, ale czuję się dość wyspana. Najwyżej dośpię w samolocie podczas dwugodzinnego lotu..

Naprawdę czas już wstawać. Na śniadanie jest wczorajsza kolacja - zapiekana papryka faszerowana pastą tuńczykową. Ogarniam dom, aby zostawić względny porządek.

O 7:15 jestem już na dworcu autobusowym. Wkrótce pojawia się reszta ekipy - dwa Grześki (czyli Grzesiek i Bułek) i Romek. Podjeżdża też bus, który ma nas zawieźć na lotnisko w Pyrzowicach. Kierowca nerwowo przebiera nogami, więc myśląc, że czeka na nas zgłaszamy się do odjazdu. On informuje nas, że nasz bus zaraz przyjedzie, bo jest na kontroli. Na starcie mamy 20 minut spóźnienia. W końcu busik podjeżdża, czas na pożegnania z tymi co nie jadą. Dostajemy raport z Burgas mówiący, że "motki są na miejscu i jest gorąco jak **uj" ;)


Kierowca jedzie na tyle żwawo, że w Pyrzowicach meldujemy się pół godziny przed planowanym przyjazdem. Jesteśmy odprawieni, więc raczymy się kawką (a ja dodatkowo kanapką na ciepło, bo już zgłodniałam) w dość miłej knajpce na lotnisku. Romek zapodaje kawały - humory dopisują. 


Ręka się goi - będzie dobrze :)


Pół godziny przed odlotem przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa. Grzesiek i Romek próbują przemycić napoje energetyczne w bagażu podręcznym, ale nie udaje się - muszą wypić zawartość zanim zostaną przepuszczeni. Panowie celnicy sprawdzający nasze dokumenty straszą nas, że nie zdążymy na samolot. Trochę przesadzają, bo kolejka przy bramce jest na tyle długa, że spokojnie kupujemy mokry prowiant na "bezcłówce".

W samolocie jest wolna amerykanka - każdy siada gdzie jest wolne miejsce, więc jesteśmy trochę rozstrzeleni po kabinie. W sumie dość dużo ludzi leci do Bułgarii na wczasy ;) Po starcie następuje coś, czego się zupełnie nie spodziewałam - ludzie klaszczą dziękując za udane oderwanie się od ziemi... Obciach ;) 

Próbuję zasnąć, ale myśli uciekają mi do różnych spraw, głównie tych niełatwych, które ostatnio porządkuję. Mam kilka obaw związanych z tym wyjazdem - standardowo "czy dam radę" - chłopaki wyglądają na mocno ogarniętych w temacie jazdy... mam nadzieję, że nie będę ich spowalniać...Ale podobno ma nie być bardzo trudno...

Przed lądowaniem przez okienka widać spalone słońcem słoneczniki. Lądujemy i znowu ludzie klaszczą...

Wsiadamy do podstawionych autobusów. Gubimy Romka - podobno to standard. Śmiejemy się, że jeszcze dobrze nie dolecieliśmy a już grupa jest okrojona.



Na lotnisku czeka na nas  Rogal - jeden z dwóch Robertów w ekipie. Co prawda bez tabliczki powitalnej, ale czeka :) Pakujemy się do busa, którym przyjechały do Bułgarii motocykle - ja i Romek do kabiny, Grześki na pakę. Jest im gorąco, więc dajemy im "ręczną klimę" - niech się powachlują dla ochłody :) A jest ciepło... Na szczęście mogłam odpiąć sobie nogawki od spodni i zrobić z nich krótkie spodenki.



Przyjeżdżamy pod sklep meblowy (!), gdzie stoją motocykle. Jesteśmy już w komplecie: Grzesiek, Bułek (Grzesiek), Romek, Rogal (Robert), Robert i ja. Motocykle czekają na nas uzbrojone w bagaże. Przebieramy się niespiesznie w ciuchy motocyklowe, bo żar leje się z nieba.


foto: Rogal


Foto: Rogal

O 15:10 wyruszamy. Jedziemy całkiem dobrą drogą, więc kilometry dość szybko uciekają. W głowie gra mi piosenka na ten wyjazd: Kid Rock - "Born free"...

Fast, on a rough road riding
High, through the mountains climbing
twisting, turning further from my home.
Young, like a new moon rising
Fierce, through the rain and lightning
Wandering out into the great unknown...



10 km przed turecką granicą dobra droga się kończy i wjeżdżamy na coś co wszystkim się kojarzy z klasyczną bułgarską drogą... trochę dziur, nie wiadomo czego się spodziewać. Tankujemy motocykle na full, bo paliwo w Bułgarii kosztuje mniej więcej połowę mniej niż w Turcji. Rozpijamy jedno piffko na szóstkę dla ochłody.


W końcu dojeżdżamy do granicy. Panienka w budce sprawdza nasze dokumenty i cicho rzuca, że jeszcze mamy iść do "office". A tam - biegamy od okienka do okienka: najpierw wiza turecka za 15 Euro, potem pieczątka w paszporcie, potem dokumenty motocykli, i na końcu sprawy bagażowe. W międzyczasie jeszcze szybka wymiana kasy na lokalną walutę i jedziemy dalej.


Droga z granicą pięknie wije się zakrętami, nawierzchnia jest świetna, więc pozwalamy sobie na odkręcenie manetek, choć wiemy, że ograniczenia prędkości dla motocyklistów są bardziej restrykcyjne niż dla samochodów.

Trzeba jednak uważać na wyluzowane psy i różne inne zwierzaki znajdujące się na drodze... Widziałam nawet żółwia :)

Jest sucho... usta schną na pieprz, dobrze, że mam camelbaka i mogę popijać wodę podczas jazdy. Ciuchy robią dobrą robotę, bo się nie gotuję.

Nawierzchnia na drodze zmienia się jak w kalejdoskopie: raz jest "gruboziarnista", przechodząca w szuter, kiedy indziej jest powleczona warstwą gumy zdartej z opon, aż czarna, błyszcząca i śliska, jest też droga frezowana, mokra droga frezowana... do wyboru do koloru...


Stajemy w przydrożnej knajpie coś zjeść. Wybieramy ryby. I lody ;)






Grzesiek i Romek mają specjalne kamizelki chłodzące - po namoczeniu zimną wodą chłodzą ciało. Szef knajpy wsadza ich kamizelki do zamrażalnika - oj, będzie chłodno... ;)

Jedziemy dalej. Aluminiowe kufry Bułka, który jedzie za mną odbijają słońce tak, że świecą jak supermocne halogeny.

Po jakimś czasie zachodzi słońce, ale księżyc jest prawie w pełni więc noc jest dość jasna. Dobrze, bo przed Stambułem trafiamy na remont drogi i mamy nocny offroad na dzień dobry... a raczej dobry wieczór.

Z tego placu budowy wpadamy wprost na autostradę prowadzącą przez Stambuł. Ruch jest szalony, wszyscy pędzą, nagle pojawia się osiem pasów i bramki... OGS i HGS... żadnych innych nie ma... Nie bardzo wiemy co zrobić, pasa zmienić raczej nie możemy, bo grozi to rozjechaniem przez TIRy... No nic, przejeżdżamy przez HGS, bramki piszczą... Za chwilę są kolejne, wybieramy OGS... piszczą... innych nie ma...

Bosfor w nocy robi piękne wrażenie... miliony światełek... O 21:53 mijam napis "Welcome to Asia". Bramki piszczą jeszcze dwa razy zanim zajeżdżamy pod hotel (Sahil Butik Hotel). Rozpakowujemy się, nadaję lokalizatorem wiadomość o szczęśliwym dotarciu do dzisiejszego celu.


W hotelu kręcą się  Polacy znad morza - pracują tu od kilku tygodni w stoczni i marz o powrocie do domu. No cóż, nasza przygoda dopiero się zaczyna. Pijemy jeszcze wieczorne piffko i udajemy się na zasłużony odpoczynek.

  
Przejechane: 401 km


1 komentarz: