środa, 28 sierpnia 2013

GS Trophy 2013

23-25 sierpnia 2013

Piątek, 15:07, dzwoni telefon.
- Skończyłaś już pracę?
- Tak, zbieram się powoli. Olivier już pod domem od rana, pakuję się i jadę. Widzimy się, jak ustaliliśmy, w Świlży.
- ŚwilCZy. CZ. Jak CZapka
- Dobra, dobra, w ŚwilCZy.

16:37, dzwoni telefon.
- Gdzie jesteś?
- W Tarnowie.
- O, to nieźle Ci idzie.
- A, tam, nie bardzo chyba...
- Masz rację. Ch**owo...

17:14, dzwoni telefon.
- Cześć Doodeczku!
- Cześć Logan...
[i gadamy przez jakieś 20 minut]

17:37, dzwoni telefon.
- Gdzie jesteś?
- 6 km od ŚwilCZy.
-Aha, ok, to spotkajmy się na  Orlenie w Świlczy.

Parę minut później dojeżdżam na Orlen. Widzę znajomy motocykl, ale kierownika nie widzę. 7X76... Ile to jest? Wychodzi mi, że 532. Muszę sprawdzić z Pawłem, czy też jemu taki wynik wyszedł ;) Staję pod dystrybutorem i tankuję Oliviera...Tomek WINO pojawia się przy swoim motocyklu.. Idę płacić, kupuję też mapę "Bieszczady" i możemy jechać. Przez Duklę do Komańczy.

Tomek jedzie pierwszy, ja za nim, droga mija całkiem sprawnie. Dojeżdżamy do Komańczy i udaje nam się zlokalizować dom nr 196, gdzie mamy nocleg. Całkiem sympatycznie, bo dość blisko bazy zlotu, która jest w hotelu Pod Kominkiem. Droga jest remontowana, i jest ruch wahadłowy. Ciągle jednak świeci się czerwone światło, więc je olewamy i przejeżdżamy te 100m, jakie dzielą nas od hotelu.

Wjeżdżamy na parking, gdzie stoi mnóstwo motocykli. Chcemy się zarejestrować i zorientować "co i jak". Podchodzi do mnie jakiś koleś i pyta czy to ja tak ładnie opisuję wyprawy motocyklowe. Robi mi się miło. Kolega identyfikuje się jako "ten od ręcznika". Chwilę trwa zanim zaskakuję, o co chodzi - już wiem - na forum "osiemsetki" zadał pytanie czy na jednym ze zdjęć z Gruzji jest pomarańczowy ręcznik KTMa ;) Po chwili spotykam jeszcze Karola - dzięki któremu mamy naklejki na forumowych zlotach.



Rejestracja. Pierwszy minus dla organizatorów. A nawet kilka minusów. Okazuje się, że koszulki są tylko w rozmiarze L. Więc po co w takim razie w formularzu zgłoszeniowym podawało się rozmiar? Identyfikatory są, ale bez smyczek, bo nie dojechały... hmmm, ok, czyli mogę sobie go wsadzić w kieszeń. Koszulki nie biorę, za duża, a na koszulę nocną za krótka... Tomek śmieje się ze mnie, że powinnam przytyć, to by pasowało. Żartowniś ;) W ramach rekompensaty za brak koszulki dostaję dodatkową puszkę napoju energetycznego...

Jedziemy się zakwaterować. Gdy wyjeżdżamy z parkingu widzę "dziobaka" - motocykl F800GS Adventure, który brał udział w kaukaskiej wyprawie :)


Po jakiejś godzince, w cywilnych ciuchach i z butelką wina wracamy do bazy. Generalnie nic się nie dzieje. Siadamy więc przy ognisku i obracamy czerwone wytrawne. Robię się głodna i Tomek załatwia mi michę zupy :) Dalej nic się nie dzieje, wino się kończy, więc czas na decyzję - spadamy czy jeszcze po piwku? Więc jeszcze po piwku. Dalej się nic nie dzieje, więc wracamy na nocleg. Mamy lekką fazę na wygłupy, a po drodze jest wiadukt kolejowy. Nie trzeba mnie namawiać zbyt długo, żebym się na niego wdrapała, a Tomek zrobi mi fotki... komórką... Efekt? Bez komentarza.... ;)




Przejechane: 287 km



Sobota.
Poranek nawet nie jest nieprzyjemny. O 9:00 meldujemy się w bazie, bo ma być odprawa. Ale generalnie znowu nic się nie dzieje. Maniana na maksa. Za to widzę kolejną znajomą twarz, która zmierza w moim kierunku - Przemek, którego znam z Motoszkoły. Zostawiam chłopaków, a ja idę się czegoś dowiedzieć. Udaje mi się jedynie zdobyć smycze, które dojechały wczoraj wieczorem. Poza tym - żadnych informacji...




Godzinę później coś zaczyna się dziać. Dostajemy garść informacji, że ma być łatwiej niż w latach poprzednich, jeśli chodzi o trasy przejazdu, że będzie sporo asfaltu i tras widokowych, że jak będziemy przejeżdżać przez brody z płytami betonowymi, to mamy uważać na glony, że generalnie jest sucho, bo nie padało od dwóch miesięcy (rzeczywiście, pani u której nocujemy narzekała na małą ilość wody). I że są dwie grupy "turystyczne" i dwie "adventure". Do grupy "extreme" zgłosiły się trzy osoby i nie powstała. Efekt jest taki, że większość przenosi się do grup "adventure", więc grupa turystyczna jest dość kameralna. I dobrze, będziemy sprawniej jechać. Widzę, że w tym roku nie jestem jedyną uczestniczką. W naszej grupie melduje się koleżanka na mocno obniżonym czerwonym singlu na hamerykańskich blachach.





Ruszamy. Jedziemy 20 km po asfalcie żeby zawrócić. W sumie nie wiem czemu, ale to chyba znowu jakieś niedogranie organizacyjne. Wjeżdżamy na pierwszy szuterek i bitą drogę, i dojeżdżamy do drugiej bazy eventu - tam, gdzie mają być eliminacje do GS Trophy. To tyle? Podobno na szczęście nie.







Po chwil ruszamy dalej. Jeszcze troszkę szutru i pierwsza przeprawa przez wodę. Płytko, więc nie ma z tym żadnego problemu. Jednakże koleżanka na czerwonym singlu dostarcza nam sporo emocji - przy przejeździe dodaje sporo gazu i go nie odpuszcza po wyjeździe z wody, więc moto pędzi razem z nią bez kontroli przez kilkadziesiąt metrów i ląduje na nasypie. Uff, o mały włos nie wbija się w słup i stojące motocykle...




Potem znowu jest szuterek, trawa, i przeprawa przez niewielkie błoto. Ale znowu jest łagodnie. W trawie Tomek wpada w koleinę i wyglebia. Po chwili Przemek wpada w tę samą koleinę. Ja na luzie przejeżdżam bokiem. Tymczasem przez pole jedzie w naszym kierunku stara terenówka i wyskakuje  z niej rozwścieczony kierownik, że mu jeździmy po polu. Hmmm, podobno trasy miały być przygotowane i zabezpieczone przez organizatorów... a najwyraźniej nie są. Nawet instruktorzy prowadzący grupę są lekko zdezorientowani sytuacją. Przepraszamy, odjeżdżamy, nikt za nami nie strzela, więc chyba sytuacja opanowana.


Zajeżdżamy na stację kolejową na krótką przerwę. Spotykamy się z grupą "adventure". Jak się okazuje, trasa jest dla wszystkich taka sama, tylko tempo przejazdu jest różne... Znowu jest Dziobak. Ale kierownika nie znam.







Później znowu jest trochę szuterku, trawy, błotka i kolejne miejsce na odpoczynek. Coś długo nie ma koleżanki na czerwonym singlu. Okazuje się, że przy kolejnej glebie złamała jej się klamka sprzęgła i jest klops. Motek trzeba będzie zwieźć busem. Z kolei w grupie "adventure" jeden motek wyglebił w mokrym i zamiast oleju ma mleczną emulsję. Ale tu organizator busa przysłać nie chce, bo podobno stało się to poza trasą. Widzę Karola, jest wkurzony na organizację i jakość trasy. Stwierdza, że nie po to przyjechał z Wrocławia 700 km, żeby mieć 15 km offu... Czekamy na rozwój sytuacji i ewentualne plany alternatywne. Przemek dla rozluźnienia sytuacji opowiada niezły kawał. Jest ciepło, Tomkowi wyraźnie za ciepło ;)








Teraz trasa jest jeszcze łatwiejsza, za to bardzo malownicza, bo w większości prowadzi przez leśne drogi zamknięte dla ruchu, a otwarte specjalnie dla nas. Jedynym trudniejszym elementem są brody z betonowymi płytami z glonami, ale tez nie aż tak straszne, jak nas rano ostrzegali.

Dojeżdżamy do "drugiej bazy" na lunch. W planie jest grochówka, dla tych co maja wykupiony pakiet żywieniowy, a dla mnie i Tomka są to jabłka i "Michałki zamkowe" :)



Po lunchu jest możliwość dalszych jazd, ale po tej samej trasie, a w dodatku instruktorzy gdzieś się ulatniają. Olewamy więc sprawę i jedziemy z Tomkiem do Cisnej na porządne jedzenie.

Wybieramy Karczmę  Łemkowyna, koło Siekierezady. Jedzenie całkiem sympatyczne, choć mój kotlet schabowy przegrywa z pierogami jakie wybrał Tomek.





Gdy wychodzimy spotykamy "naszych" i wspólnie wybieramy się do Soliny, na zaporę. Po drodze odwiedzamy Polańczyk. No i mijamy miejsce, gdzie w zeszłym roku był forumowy zlot. Aż się łezka w oku kręci...

















Słońce niedługo zajdzie, więc trzeba wracać. W Komańczy jesteśmy po 20:00. Szybki prysznic i znowu biegniemy do bazy. Tam w najlepsze trwa koncert, ale nie jest szczególnie porywający. Podobno podczas rozpoczęcia wieczoru koleżanka na czerwonym singlu dostała nagrodę za wytrwałość :) Z boku rozgrywany jest konkurs "zdobądź piwo" - ochotnicy są wpinani w pas biodrowy podpięty do liny, na której są zawieszone ciężary i muszą dojść... a raczej doczołgać się do butelek piwa, które są przed nimi. Nie daję się namówić na start w tej konkurencji. Za to czerwone półwytrawne i pogaduchy w gronie WINO-Przemek-Doodek sprawiają, że wieczór jest całkiem fajny. Nawet jakby koncert był coraz lepszy im bliżej miał do końca...Choć publiczność coraz bardziej się wykruszała. O 23:00 było już w zasadzie po imprezie. Bez rewelacji.

Przejechane: 253 km



Niedziela.
Tomek budzi mnie o 4:30. Udaje mi się wynegocjować żeby jeszcze chwilę pospać, tj. tak do 8:30. To i tak dość wcześnie jak na mnie :) A poza tym dzisiaj nic nie trzeba :) Zanim jeszcze ogarnę się na dobre, studiujemy mapę - gdzie by tu dzisiaj pojechać? Rysuje się wstępny plan - duża pętla bieszczadzka z małą wizytą "na końcu Polski". Zjadamy śniadanie i wyjeżdżamy. Pani gospodyni, u której mieszkamy poleca się na przyszłość. W sumie miejscówkę można polecić - jak ktoś lubi klimat "jak u cioci w pokoju gościnnym" i nie ma oporów przed korzystaniem z tej samej łazienki co domownicy, to jest to dobra opcja. Jest czysto i schludnie, do dyspozycji jest kuchnia i "miejsce w lodówce", motocykle można zaparkować na podwórku przed domem i nie ma problemu z tym, żeby wracać później niż gospodarze kładą się spać :) Wszystko za 30 PLN od osoby. (Komańcza 196, tel.muszę wziąć od Tomka bo ja nie mam ;) i wtedy tu wkleję)

Znaną już drogą jedziemy do Cisnej i dalej kontynuujemy pętlę w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara. W Ustrzykach Górnych zatrzymujemy się na kawę - Tomek, zieloną herbatę - ja i szarlotkę z lodami - jedna porcja na pół :)




Gdy chcemy jechać dalej, zauważam, że mocowanie reflektora (i osłony lampy) Oliviera trzyma się tylko na śrubie z prawej strony - tę z lewej gdzieś zgubiłam - na pewno dzisiaj, bo wczoraj była na miejscu. Ech, nie mam zapasowej, nawet nie ma taśmy McGyvera ani trytytek (choć te by się w tej sytuacji nie przydały). No trudno, trzeba podjechać na jakąś stację benzynową i coś zanabyć, co tymczasowo załatwi problem. Pierwsza stacja trafia się w Smolniku. Od właściciela dostajemy śrubkę i nakrętkę. Prawie jak oryginał :)  W każdym razie załatwia problem :)


Wracamy się parę kilometrów i w Stuposianach zjeżdżamy na Tarnawę Niżną. Widzę znak, który mówi, że nawierzchnia nie jest remontowana na długości kilkunastu kilometrów. Rzeczywiście są dziury i łaty, nierówności, czasami zwężenia, bo las "zabiera drogę", błoto i brud wynikające ze ścinki drzew. Ale jest pięknie. Takie wielkie nic. Myślę sobie, że wcale nie trzeba jechać do Górskiego Karabachu - tu też są góry, lasy i wielkie nic....

 Mijamy Bukowiec i jedziemy jeszcze dalej, aż trafiamy na ostatni parking. Dalej jechać nie możemy.





















A skoro nie możemy jechać, to wracamy :)







Szuterek jednak się kończy, wracamy na standardową trasę pętli. Ale i tak jest pięknie.



Tomek chyba tęskni trochę za zimą, bo prowadzi mnie pod wyciąg narciarski "Laworta" :)




Czas niestety biegnie nieubłaganie, jest już po dobrze po 14, a ja mam do domu jeszcze kawał drogi. Śmigamy więc w kierunku Ropczyc, gdzie nasze drogi się mają rozejść. Po drodze zaliczamy jeszcze postój na obiadek. Placki ziemniaczane dla mnie i stek dla Tomka. W Ropczycach rozjeżdżamy się w dwie strony. Droga do Krakowa mija całkiem sprawnie, nie licząc korka przed Tarnowem, który zgrabnie omijam, aż do czasu gdy jeden puszkarz usiłuje mnie powstrzymać przed wyprzedzaniem w dozwolonym miejscu. W domu jestem około 19:15, i jeszcze udaje mi się przykręcić Olivierowi lampę oryginalną śrubką, którą miałam w domu (ta zgubiona była z Touratechowego zestawu do mocowania osłony reflektora).

Przejechane: 453 km




Podsumowując: 
Organizatorzy GS Trophy dali ciała na całej linii. Wysokie koszty udziału miały się nijak, do tego co uczestnicy otrzymali w zamian. Brak dogadania trasy (zresztą jednej dla wszystkich poziomów zaawansowania) i jej jakość to główny minus. Poza tym miałam wrażenie (ale nie tylko ja), że było dość olewające podejście do eventu. Takie trochę - zapłaciliście, ale mamy was gdzieś. Drobiazgi typu brak koszulek w zamawianym rozmiarze (a te, które były dostępne miały błąd: Komacza zamiast Komańcza...), smyczy czy innych gadżetów, pakiet żywieniowy za prawie 200 zł, na który nie składało się nic atrakcyjnego, poślizgi czasowe i "atrakcje" typu komercyjna prezentacja odzieży, którą można kupić w niższej cenie jeszcze bardziej psuły odbiór. Pomijam kwestię tego, że najpierw impreza miała mieć bazę w PTTKu, zarejestrowałam się na nią, a po jakimś czasie okazało się, że się nie dogadali i jest zmiana bazy... Niestety musiałam się rejestrować drugi raz, bo, pomimo potwierdzenia przyjęcia mojej pierwszej rejestracji, musiałam się zarejestrować jeszcze raz, bo "moje zgłoszenie nie zostało otrzymane"... O ile rok temu byłam zadowolona z udziału w imprezie, mimo braków organizacyjnych, to w tym roku mam bardzo mieszane uczucia. Tak naprawdę za rok mocno się zastanowię, czy chcę wydać taką kasę za nic. Sobotnie popołudnie i niedziela, zorganizowane we własnym zakresie było dużo bardziej ciekawe niż to, co zapewnili organizatorzy. Myślę, że koszulka eventu jest doskonałym podsumowaniem poziomu organizacji...


Niemniej jednak spędziłam weekend w pięknym miejscu, ze świetnym towarzystwem, poznałam kilka fajnych osób i wstępnie umówiłam się na jazdę nowym dużym GSem... obniżonym ;) wyobrażacie to sobie? ;)


Przejechane w sumie: 993 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz