wtorek, 27 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Kryzys

Od lewej: Grzesiek, Bułek, ja :), Przemek, Witek, Romek
31 lipca 2013 - środa

Hałas dobiegający z telewizora przy śniadaniu nie nastraja mnie zbyt dobrze. Nie wiem skąd takie umiłowanie do dużej głośności. Ale może jestem przewrażliwiona - od ponad roku nie mam w domu telewizora, więc zupełnie odzwyczaiłam się od hałasu jaki robi takie pudełko. Chwilkę po śniadaniu spędzam na videorozmowie na Skype. Nie jest dobrze, zauważam wszystkie swoje zmarszczki i duży nos w okienku podglądu....

Czas jednak nagli i trzeba ruszać. Przedmieścia Rustawi to dla mnie postindustrialna katastrofa - dookoła są same upadłe i rdzewiejące zakłady przemysłowe, fabryczne pustostany. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić do takiego widoku, który w tej części świata jest na porządku dziennym. I te toporne pomniki.... ;)

Skręcamy w betonową drogę z milionem dziur. Równolegle do niej biegnie droga gruntowa o zdecydowanie lepszej jakości, więc korzystamy z niej. Nawigacja każe nam skręcić pod górę, ale okazuje się, że ta dróżka prowadzi do jednostki wojskowej i tędy nie przejedziemy - musimy objechać górę dookoła.







Zaczynają się  naprawdę spore kamienie - takie wielkości pomarańczy. Na jednym z nich podbija mi przednie koło i ląduję w okolicznym ciernistym krzaku. Moto leży. Witem pomaga je podnieść i podjeżdża kawałek dalej na nieco łagodniejszy teren. Komentuje, że mój rumak jest jakiś narowisty, bo jego osiemseta jeździ łagodniej... Pięknie, wychodzi że jestem najsłabsza na najbardziej zrywnym moto - idealna sprawa w cięższy teren... To początek kryzysu w dniu dzisiejszym. Wkurzam się na siebie, ze nie umiem jeździć.Kamienie co chwilę uderzają o płytę pod silnikiem, ja mam co chwilę wrażenie, że płyta własnie mi odpadła i gruchnęła o ziemię. W dodatku mam poczucie jakbym złapała gumę w tylnym kole, bo jakoś tak dziwnie tył myszkuje. Ale wszystko jest ok, działa i jest na swoim miejscu, to po prostu jazda po kamieniach daje takie wrażenie.

foto: Grzesiek

Droga na chwilę staje się łatwiejsza - wjeżdżamy na teren, który przypomina mi Mongolię - dość płaska wyżyna, ciągnąca się wzdłuż granicy z Azerbejdżanem. Jest pusto, takie wielkie nic. Co jakiś czas widać "posterunki graniczne" otoczone workami z piaskiem i wyglądające generalnie jak wieżyczki strzelnicze. Chyba nie wolno tu robić zdjęć, ale cykam kilka ukradkiem, gdy zatrzymujemy się chwilkę odpocząć (tzn chłopaki czekają aż się do nich doturlam moim żółwim tempem).



Na luźnym szutrze idę kilka razy bokiem, cudem unikając gleby. Jedzie mi się źle, a świadomość, że jadę jak ostatnia łamaga powoduje, że łzy napływają mi do oczu, a przez to tym chętniej przykleja się do nich wszechobecny pył. Ryczę  na głos... dobrze że kask wszystko tłumi. Jest kiepsko, choć krajobrazy są naprawdę piękne... nie umiem się nimi cieszyć.







W końcu dojeżdżamy do kompleksu klasztornego Dawid Garedża, założonego w VI w.















Dowiadujemy się, że 15 km stąd, w stronę Sagaredżo jest knajpa prowadzona przez Polkę. Postanawiamy tam zajechać na lunch.

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek




Jedziemy i stajemy pod knajpą w najbliższej miejscowości. Wg mnie to tu, bo na tablicy przed knajpka widzę napis "Zapraszamy!". Jednak mój głos nie zostaje usłyszany, Bułek po sprawdzeniu miejsca mówi, ze to nie tu, więc jedziemy dalej. Coś mi strasznie wali po obu nogach, tak od kolan w dół. Mam wrażenie, jakby jkaś tasiemka przy butach mi furkotała i obijała nogawki. Tylko skąd tasiemka przy butach? Winne wszystkiemu sa tysiące pasikoników, które skaczą po drodze i rozbijają się o nogi. Jak się później okazuje każdy z nas miał dokładnie takie samo odczucie. Mujamy stado krów przeżuwających butelki PET, które walają się po poboczu. 10 km za wioską stajemy przy jeziorkach. Grzesiek stwierdza, ze chyba przejechaliśmy. Mówie jeszcze raz, że knajpa była tam, gdzie się zatrzymaliśmy. Postanawiamy się wrócić. Znów przejeżdżamy przez strefę krów i pasikoników.



Knajpka Oasis Club rzeczywiście prowadzona jest przez Polkę - Anię. Podobno Gruzja to jedno z lepszych miejsc na rozpoczęcie biznesu, bo nikt nie robi problemów, i to właśnie jest ich sposób na życie - knajpka w miejscowości Udabno (co oznacza "pustynia" - rzeczywiście dookoła nie ma prawie nic, a dwieście rodzin z wioski zajmuje się generalnie koszeniem trawy i sprzedażą siana). W knajpce jemy kubdari - placki z ostrym farszem mięsnym, pijemy piwo. Drzwi wejściowe są ozdobione naklejkami z wypraw Polaków, którzy tu byli - znajduję dwie, które "coś mi mówią - Klub Laurazja i Bliźniak z Forum Africa Twin. Dodajemy naszą naklejkę, a co! :)

foto: Grzesiek









Humor mam dalej słaby, nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, że w jeździe na moto jestem jeszcze bardzo słaba.

Ruszamy w kierunku Signangi. Grzesiek zjeżdża z głównej drogi i znowu mamy off. Słońce pali niemiłosiernie, jazda nie sprawia mi żadnej przyjemności. Kryzys całkowity. Przed jedną kałużą całkowicie się blokuję. Nie przejadę i już. Nie ma mowy. Panika, histeria, załamka. Zostaje ze mną Przemek, który próbuje mnie przekonać, ze dam radę. Nie, nie dam rady. Nie! Nie! Nie! Udaje mu się przekonać mnie to tego, że on przejedzie moim motocyklem. Za w złości wskakuję w środek kałuży co skutkuje zachlapaniem wszystkiego - ciuchów, kasku od środka (trzymałam go w ręce), a nawet twarzy. Jestem wkurzona jeszcze bardziej. To nie tak miało być, miało być łatwiej...W końcu biorę się w garść na tyle, że wsiadam na moto i jedziemy dalej. Do głównej drogi już niedaleko i już ma być łatwiej. Kilkaset metrów przed nią jest jednak coś, co zdecydowanie nie mieści się w znaczeniu słowa "łatwiej". Wiadukt kolejowy. A pod nim droga... tzn rzeka, bo droga prowadzi przez rzekę. O nie! nie ma szans. Nie wjadę w to. To ponad moje siły. Rezty ekipy nie ma w pobliżu, więc nie wiemy, czy też tędy jechali. Nie wiemy jakie jest podłoże w rzece, nie wiemy jaka jest głęboka. Na szczęście przyjeżdża jakiś lokalny samochód i pokonuje rzekę. Wiemy już którędy można przejechać i jak jest głęboko (lekko do połowy koła). Przemek przeprawia oba motocykle, a ja przechodzę przez nasyp i tory kolejowe.


Jak się później okazało, chłopaki nie mieli lokalesa, który pokazałby im drogę, więc któryś z nich musiał sprawdzić teren po prostu wchodząc do rzeki... A Witek podobno przeprawił się górą, przez tory...

foto: Grzesiek

Przy dojeździe do asfaltu wyglebiam po raz kolejny. Wkurzam się niesamowicie i obrywa się Olivierowi. Kopniakiem w starter wyłączam silnik i kilkoma kolejnymi w reflektor (dobrze że jest osłona!) daję upust negatywnym emocjom. Przemek z anielską cierpliwością podnosi mi moto. Widzę, że lokalesi z przydrożnego straganu idą w nasza stronę, pewnie chcąc zaoferować pomoc, ale odjeżdżam z tego miejsca kręcąc gaz do odcięcia, bo pewnie ich tez bym skopała...

Resztę ekipy spotykamy przy wjeździe do Signaghi. Podobno nas szukali, ale nie znaleźli...Wspólnie kierujemy się do miasteczka i szukamy noclegu. Pierwszy typ na nocleg - u babci - nie jest optymalny, bo nie bardzo jest gdzie zaparkować motocykle, więc chcemy znaleźć inna opcję. Przechwyca nas jakiś koleś, ale babcia wypada na ulicę i tak go opiernicza, że ten się całkowicie wycofuje. Jejku, czy dzisiaj wszystkie baby są wściekłe? Przechwyca nas kolejna osoba - koleś na transalpie. Prowadzi hostel, mówi po angielsku i po negocjacjach udaje się dostać u niego nocleg za 70 GEL za 3-osobowy pokój z winem wieczorem i śniadaniem rano. Nocleg u rodziny Zandrashvili można polecić :)






Idziemy "na miasto", żeby coś zjeść. Wybieramy knajpkę z plastikowymi stolikami i krzesełkami. Polacy, siedzący obok proponują nam, żebyśmy spróbowali różnych potraw. Zamawiamy więc chaczapuri, szaszłyki wieprzowe, bakłażany z orzechami (dla mnie hit!), chinkali (znowu z kolendrą :( ), piwo, a potem pyszne czarne wino. Kupuję też dwie przyprawy, które wezmę do Polski i będą mi przypominać o wyjeździe.



Wracamy na nocleg - okazuje się, że w budynku jest całkiem dużo gości, i trwa wieczorna impreza zakrapiana winem, ale nawet w połowie nie tak dobrym jak to z knajpki i innymi witaminami W - wódką i whiskaczem. Dalej nie mam humoru, więc siedzę na tarasie na huśtawce i robię notatki z wyjazdu i gadam przez Skype. Może jutrzejszy dzień będzie lepszy...


Przejechane: 167 km 



Trasa przechodzi przez punkt "C", a nie "górą" - Google nie umiało wytyczyć trasy przez ten odcinek ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz