czwartek, 28 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 10 - Operacja "pustynna burza"

07 marca 2016 - poniedziałek

Zwolniłam miejsce na karcie w GoPro. Muszę przyznać, że nie nadaję się na operatora kamery - pół wyjazdu minęło i, pomimo ustawienia kamerki z pomocą podglądu w aplikacji na telefonie większość filmików przedstawia radosne poczynania przedniego koła :(  W sumie nawet nie wiem po co ja to kręcę, za filmiku z Bhutanu sprzed 2 lat nawet się nie zabrałam, więc  z tymi nie będzie lepiej...

Dla odmiany od ostatnich słodkich i tłustych śniadań to dzisiejsze jest ful wypas - jajecznica, tosty, soki. W nocy i nad ranem popadało, ale jest ciepło i zmierzamy na pustynię (czyli ma być sucho!) więc w ostatnim momencie wypinam membranę. Walka ze spodniami trwa dobre kilka minut i przypomina próbę założenia mokrych dżinsów. Więc albo przytyłam i tyłek mi się nie mieści w gacie, albo nie wiem co...

Jedziemy! Droga jest jakaś taka mało widokowa, ale cóż zrobić. Potem jest trochę lepiej.



Zjeżdżamy na stację benzynową, bo chcemy zatankować - nie ma paliwa. Oho? Zaczyna się? Następna stacja jest za pół godziny jazdy. Tam jest benzyna, więc zalewamy baki i przy okazji wypijamy lurowatą kawę.



Jedziemy wzdłuż Magdaleny, ale, że do celu naszej dzisiejszej podróży mamy stosunkowo blisko postanawiamy trochę pokluczyć po okolicy, żeby tę drogę wydłużyć.





Zjeżdżamy więc w boczne dróżki. W jednej z nich ścierwojady obrabiają zdechłą krowę dłubiąc jej dziobami w nozdrzach i innych zakamarkach.



Potem jedziemy przez ciekawy stopień wodny...



... mosty...



... i mniejsze dróżki...





... i wypadamy na "główną" drogę, która wcale na taką nie wygląda. Choć potem jest już bardziej cywilizowana.







W jednym miejscu zatrzymujemy się pod drzewem zasiedlonym przez dziesiątki zielonych papug. Jazgot jest niemiłosierny, ale są bardzo płochliwe i uciekają całym stadem zanim udaje się je sfotografować.

Jest coraz cieplej, choć lekko mgliście. Za to zakręty bardzo dobrze wchodzą :) Drzewa dookoła wyglądają zupełnie inaczej niż te w dżungli - są drobnolistne i bardziej suche. W ogóle jest bardziej sucho.

 W Palermo zatrzymujemy się na croissanta i sok. Jesteśmy znowu zafascynowani tortami, które kręcą się w chłodzonych witrynkach. I nie są to atrapy!. Wygląda, jakby codziennie pół miasteczka miało urodziny, no chyba, że jedzą te torty ot tak, bez okazji.




Czas jechać dalej.


Przejazd przez Neiva jest bardzo OK, bo nie zapuszczamy się do centrum. Wyjeżdżamy w kierunku pustyni Tatacoa. I tu zaczynają się schody - mnie chce się siku, a nie ma się gdzie zatrzymać. W końcu uda je się znaleźć jakiś kawałek krzaczka przed drutem kolczastym. Niestety załatwianie potrzeby dostarcza mi również traumatycznych przeżyć - bo gdy spokojnie sobie kucam, mój wzrok pada na twarz... ludzką twarz... no może nie do końca ludzką, ale lalki... lekka makabreska.



Skręcamy w kierunku pustyni, i zaczynają się pustynne klimaty. Jest zjawiskowo, a co dopiero będzie później?








W Villawieja lekko się gubimy - tzn. musimy zawrócić (jak i kilka samochodów), bo na końcu drogi jest wykopany głęboki rów.


Im bliżej celu, tym krajobraz bardziej zachwyca.





Zajawieni pięknem przyrody dookoła co chwila się zatrzymujemy. Ja przy okazji wklejam się w błoto, którego wcześniej nie zauważyłam.











W końcu dojeżdżamy do celu naszej podróży. Dziś stawiamy na nocleg pod gwiazdami - w końcu trzeba wykorzystać namioty! Camping jest za 6000 COP, Marek zdobywa piwo i można rozłożyć obozowisko. Temperatura oscyluje wokół 30 stopni, co jak na wieczór jest niezłym wynikiem ;) (najcieplej dziś było 36).





Zamawiamy kolację i zanim się ściemni idziemy na spacer po okolicy. Jest fantastyczne... choć lata kilka komarów. Skałki na pustyni są z gliny, więc każdy deszcz zmienia ich kształt. Niby są wytyczone jakieś szlaki i ścieżki, ale nie bardzo odnajdujemy ich przebieg. Z drugiej strony - ciężko się tu zgubić.







































Ściemnia się to wracamy. Akurat na kolację. Jest przepyszna, więc pałaszujemy ze smakiem. Niestety zaczyna padać. Marek biegnie do namiotów, żeby sprawdzić czy wszystko jest zabezpieczone. Potem chilloutujemy się w bujanych fotelach podziwiając wielkie ćmy i oglądając pioruny, które uderzają coraz bliżej i bliżej.


Przychodzi druga fala deszczu, którą przeczekujemy. Gdy słabnie - czas na przeniesienie się do namiotów. Ale zaczyna niesamowicie mocno wiać. Zacina więc w poziomie mieszanka piachu i wody. w przedsionku namiotu torba, którą tam zostawiłam jest cała w błotnym syfie. tak samo buty. Zacina coraz bardziej, więc nie myśląc zbyt wiele wrzucam wszystko do namiotu. Wiatr wzmaga się jeszcze bardziej, tak samo deszcz. namiot składa się pod naporem żywiołu i w środku robi się coraz mniej miejsca. Fragmenty tropiku, który styka się z warstwą wewnętrzną i klamotami w środku zaczynają podciekać. W rezultacie w środku robi się lekkie bajorko. Piach zgrzyta mi w zębach. Odczucia są jakbym rozbiła namiot pod wodospadem. Dookoła rozbłyskują pioruny. Zastanawiam się ile to wszystko wytrzyma i na wszelki wypadek staram się zapakować wszystko do torby i ułożyć w jednym miejscu, żeby w razie ewakuacji mieć wszystko pod ręką. w tym wszystkim staram się znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla siebie. To nic, że jestem cała w piachu, i brudna po całym dniu jazdy, to nic, że nie umyłam zębów, robię sobie mały dzień dziecka i staram się usnąć w takich warunkach jakie są, choć jest trochę "straszno". Nie wiedziałam, ze największa ulewa wyjazdu dopadnie nas na środku pustyni...


Przejechane: 205,1 km


1 komentarz: