wtorek, 20 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Nielegalnie na linii frontu

27 lipca 2013 - sobota

Rano hotel jest wymarły. Nie ma nikogo z obsługi. Wszystko jest zamknięte, więc nie możemy zjeść śniadania. Może więc rabat wynikał właśnie z braku wyżywienia? No cóż, bywa. Pakujemy się, przebieramy w ciuchy, z zamiarem zjedzenia czegoś gdzieś na trasie. Wtedy busik przywozi ekipę hotelową. Jak gimbus przywożący dzieci do szkoły. Udaje się zamówić śniadanie - nic specjalnego: jajka, ser, chleb, dżem...

Wyjeżdżamy z hotelu, ale stajemy w w centrum wioski, żeby kupić prowiant na piknik w lokalnym sklepiku i popodziwiać kolejne perełki lokalnej architektury - szalety miejsce ozdobione tablicami rejestracyjnymi i... Titanica :) Ach ta tęsknota za morzem ;)





Bocznymi drogami kierujemy się do Miasta Duchów - Agdamu leżącego przy granicy z Azerbejdżanem, całkowicie zniszczonego i wyludnionego podczas walk. Droga jest dość ciekawa - jak zwykle nawierzchnia nie jest idealna i na dzień dobry mamy spora porcję offroadu. Do tego pięknie krajobrazy, dziwne budowle, monastery na wzgórzach. Grzesiek zapuszcza się w głąb jakiejś wioski i ma niemiłe spotkanie z psami - ucieka im przez dobre kilkaset metrów, zanim zmęczone odpuszczą pościg. Po drodze mijamy zniszczone wioski. Co ciekawe, ziemia wokół jednej z nich jest przeorana, włącznie z asfaltem - to chyba znak żeby tam nie wchodzić ani nie wjeżdżać... czyżby dalej teren był zaminowany?

foto: Grzesiek

foto: Rogal

foto: Grzesiek



foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Rogal





foto: Rogal









foto: Rogal






foto: Grzesiek




foto: Rogal

Na poboczach spotykamy spore ilości porzuconych i spalonych pojazdów, a także bunkry i okopy.

Po prawej widzimy ciekawy obiekt - zamek (w środku jest muzeum), gdzie podjeżdżamy i robimy piknik. Operator sieci komórkowej wota mnie w Azerbejdżanie.

foto: Rogal

foto: Rogal



 Cała okolica robi dość przygnębiające wrażenie. Jest przeraźliwie pusto, jak po jakiejś wojnie nuklearnej czyli krajobraz  "znany" z filmów sci-fi.


Po pikniku zjeżdżamy w kierunku Agdamu. Nie musimy do niego dojeżdżać - to co widzimy zdecydowanie wystarcza. Zdjęcia robimy z drogi - bo z tego co wiemy, teren dalej może być nieoczyszczony z min. Wolimy, żeby żadna nie wybuchła ;)




Wyjeżdżamy na główna drogę, machamy przejeżdżającym żołnierzom, oni odmachują. Jedziemy w kierunku Stepanakertu. Widzimy wraki czołgów i innych pojazdów wojskowych, bunkry, a w miejscowościach znaki "uwaga czołg" :)



foto: Rogal






15 km przed stolicą republiki machają na nas dwaj panowie, żebyśmy się zatrzymali. Policja. Pytają skąd jesteśmy, co tu robimy i co robiliśmy za linią frontu. Jaką linią frontu? Grzesiek, jako "kierownik grupy" prowadzi rozmowę. Opowiada o trasie naszej wyprawy, o tym, że linia frontu nie jest zaznaczona, że owszem, mijaliśmy żołnierzy, ale oni nam machali, a nie "wyganiali". Mamy pokazać wizę - pokazuje ją. Policja mówi, ze na wizie jest wyraźnie napisane, ze mamy omijać linię frontu. Próbujemy im wytłumaczyć, że ciężko jest ominąć coś, co nie jest w żaden sposób zaznaczone, opisane czy widoczne. Pytają czy jedziemy do Azerbejdżanu. Nie, nie jedziemy, na dowód czego pokazujemy naklejkę wyprawy z flagami zwiedzanych przez nas krajów. Policjant mówi, że przecież Azerbejdżan to piękny kraj. Grzesiek nie daje się podpuścić. Policjant coś wspomina o tym, że musimy podjechać na posterunek policji, celem wyjaśnień, ale udaje się mu to wybić z głowy. W zamian za to prosi Grześka o aparat fotograficzny i przegląda zdjęcia. Niektóre z nich usuwa. Te o potencjalnym znaczeniu strategicznym - np wrak czołgu czy ruiny po ostrzale. Jakby to rzeczywiście miało jakieś znaczenie... Zadowolony oddaje Grześkowi  "ocenzurowany" aparat. Patrzy na resztę grupy i pyta czy wszyscy mamy aparaty. Tak. Myśli przez chwilę i w końcu macha ręką. Mamy jechać dalej. Uff :)

W Stepanakercie podjeżdżamy pod Papik u Tatik (babuszka i dziaduszek) - pomnik będący symbolem Stepanakertu i całego Górskiego Karabachu. We are our Mountains. Teren dookoła jest w przebudowie - ma tu powstać całkiem miły deptak.


foto: Rogal

foto: Grzesiek

foto: Rogal




Przejeżdżamy przez miasto, przez smutne blokowiska, które mają jeden ciekawy akcent - kolorowe pranie. Pomiędzy blokami, albo blokiem a np. latarnią uliczną są rozpięte sznurki do prania i wisi na nich kolorowe pranie. Ożywia to nieco szarobury kolor miasta. Niestety nie zatrzymujemy się, żebym mogła zrobić zdjęcie...

Przemierzamy miliony zakrętów na drodze wiodącej do granicy. Znowu w wyższych partiach gór dopada nas mżawka. Stajemy na kolejną przerwę na kawę. Ponieważ jest jakaś budka z jedzeniem, Rogal testuje lokalna zupę. Podobno dobra.




foto: Rogal




foto: Rogal




Granicę znowu załatwiamy bardzo sprawnie. Zostawiamy wizę i w zasadzie to wszystko. Znowu tankujemy w Goris, i jedziemy dalej urokliwą drogą, którą przemierzaliśmy też wczoraj.













Skręcamy na Tatew. Policja, która nas mija mruga nam, żebyśmy zwolnili ;). Mijamy "Skrzydła Tatewu" - zbudowaną z rozmachem kolejkę linową, która dowozi turystów pod sam monaster. Może uda się nią przejechać. Gdy kierujemy się na kręta drogę schodząca na dno doliny, jeden z dzieciaków idących po poboczu rzuca plastikową butelkę wprost pod koła mojego motocykla. Szpetnie przeklinam pod nosem na czym świat stoi.

foto: Rogal










W dolinie mamy lekki dylemat - czy atakować szutrowe serpentyny i ryzykować to, że monaster jest zamknięty a w dodatku może nam się trafić w gratisie powrót po ciemku, czy zostajemy na nocleg w jedynym dostępnym miejscu i atakujemy sprawę rano. W końcu wybieramy drugą opcję, zwłaszcza, że Romek straszy nas luźnymi kamieniami, które zaobserwował jak na moment wypuścił się na trasę pod górę.



Miejsce zakwaterowania jest miliongwiazdkowe. Nowy hotel dopiero się buduje/odnawia, a nasz... nie ma wszystkich okien, ma zagruzowane balkony, małżeńskie łóżka i grzyb w łazience sięgający kolan. W dodatku na piętrze łazienka ma zerojedynkowy ogrzewacz przepływowy wody - albo leci wrzątek albo lód i trzeba ręcznie go przestawiać co chwilę wciągając rękę poza kabinę prysznicową. Mój magiczny środek do dezynfekcji sanitariatów ma dzisiaj wzięcie.










Za to jedzenie, które dostajemy jest wyśmienite. Zwłaszcza wieprzowe szaszłyki - z pietruszką a nie z kolendrą :) Testujemy tez różne piwa. Erebuni wygrywa przed Kotyak. Gyumri jest zdecydowanie najgorsze :)


Decydujemy się, że podjazd pod monaster zaatakujemy wcześnie rano, zanim marszrutki nas dopadną na agrafkach. Wieczór jak zwykle upływa na dezynfekcji przewodu pokarmowego, rysowaniu tras po mapach i opowiadaniu dowcipów. Mnie dziwnie kłuje blizna na lewej dłoni - intensywnie ją rozmasowuję, bo trochę mi się to nie podoba.


Przejechane: 199 km




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz