poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Gotowa na wszystko

30 lipca 2013 - wtorek

Szybkie śniadanko robimy we własnym zakresie, bo knajpa otwiera się dopiero o 10:00. Wyjeżdżamy nawet sprawnie - przed nami ostatni dzień w Armenii. Najpierw jednak musimy zatankować. Zajeżdżamy na pierwszą stację benzynową. Wygląda jak opustoszała, ale po chwili pojawia się zaspany pracownik. Po kolei tankujemy motocykle. Czas na Oliviera. Licznik wskazuje 14 litrów, 15, 16... hmm coś jest nie tak, tak sucho w baku nie miałam, więc albo jest tu jakiś przekręt, albo... STOP!!! Paliwo leje się po motocyklu. Pistolet nie odbił i mam wszystko w benzynie - boczek, łańcuch, oponę... pięknie... I jeszcze mam za to zapłacić?

Jedziemy dalej. Wjeżdżamy w tunel, w którym jak się okazuje trwają prace remontowe. Robotnicy są bardzo słabo oznakowani, widzi się ich dopiero w ostatnim momencie. Za to za tunelem jest inna Armenia... Czuję się jak w Alpach. W Słowenii. Idealny asfalt, dookoła leśne zbocza, serpentyny. Ale o tym że jesteśmy w Armenii przekonuję się już za chwilę - za ostrym zakrętem w prawo stoi policja i kogoś kontroluje... można się zdziwić wypadając zza zakrętu...

Droga biegnie górami, na trasie są w sumie 3 tunele, w tym jeden z niezłym offem w środku. Tak, żeby się nam nie nudziło.

Dojeżdżamy do Vanadzoru. Nie ma w zasadzie żadnych oznaczeń dotyczących zjazdów na inne miejscowości, więc dobrze, że mamy GPSy. W dodatku nawierzchnia jest jeszcze bardziej dziurawa niż w Gyumri i każdy pokonuje ulice w sposób dowolny. Swoją droga, to bardzo oryginalny pomysł na spowalniacze, chyba lepszy niż progi zwalniające ;) Inną kwestia, która warto zaznaczyć przy jeździe w tym regionie, to to, że wjeżdżający na rondo ma najczęściej pierwszeństwo. A w ogóle pierwszeństwo ma ten, kto się wepchnie i je wymusi. To jedyna pewna zasada lokalnego ruchu drogowego ;)

Kierujemy się do Alaverdi, a następnie do Sanahin. Nad piękną doliną górują... bloki z wielkiej płyty... Dookoła jest pięknie...Tylko trzeba nie widzieć zbrojonego betonu, gruzu, rdzewiejącej blachy, upadłych zakładów przemysłowych i wszelkiego innego postsocjalistycznego badziewia...




Zanim zwiedzimy monaster siadamy na kawkę w lokalnym sklepiku ze wszystkim - pamiątkami, napojami, pierdółkami... Trzeba wydać ostatnie koczisy, więc kupuję koniak i kilka prezentów dla koleżanek z liceum :)

Monaster jest w sumie dość zniszczony, w porównaniu z tymi, które widzieliśmy do tej pory, a le widać też, ze trwają prace remontowe i jest nadzieja, że jego stan się polepszy.





















Wracamy. Jeszcze tylko siku i możemy jechać. Kibelek kosztuje 100 AMD i pani kieruje mnie do męskiego... hmmm...

Następnym celem jest Hogwart... tzn. Hagpat. Pięknie położony monastyr, który jest idealnym "zakończeniem" dla przygody w Armenii.

Gdy wchodzę na teren obiektu widzę jak ludzie "przyklejeni" do ściany próbują przejść po gzymsiku i nie odpaść. Postanawiam, że ja tez spróbuję tak przejść.



















Jak postanawiam, tak robię. Raz odpadam, w 3/4 drogi ;)


Kupujemy arbuza i wodę na lunchyk. Umawiamy się z chłopakami, że stajemy na piknik na początku serpentyn prowadzących do monasteru. Każdy zjeżdża we własnym zakresie. Pasuje mi to, bo mam kilka pomysłów na fotki. Jadę sama i chcę się zatrzymać i coś pstryknąć, ale czuję, że to złe miejsce, więc chcę poprawić i  zaliczam koncertową glebę lewo. Chłopaki pojechały już w dół, więc próbuję zatrzymać busa, ale kierowca kręci głową bez zamiaru zatrzymania się. Gdy przejeżdża obok, patrzę mu prosto w oczy błagalnie... Działa! Zatrzymuje się, a trzech osiłków-pasażerów stawia mi moto do pionu :) Lewy kufer zyskuje nowe przecierki ;)



Dołączam do chłopaków, gdy lunch jest już prawie gotowy. Koło nóg kreci się nam malutki pieseczek, którego dokarmiamy serem... niestety słonym, więc fafikowi chce się pić. Nawet podchodzi mu arbuz, ale w końcu wybiera wodę ze źródełka ;)



Czas jechać dalej. Myślę o glebach. Ile to już na tym motocyklu? Ile na tym wyjeździe? Ile w ogóle? Z zamyślenia wyrywa mnie przeraźliwy dźwięk "tutuuuuuu". Przejeżdża pociąg. Do wszechobecnych klaksonów już się w miarę przyzwyczaiłam, ale do takiego dźwięku jeszcze nie...




Przygraniczne wioski są dużo bogatsze niż te, które mijaliśmy przy wjeździe do Armenii. Samo przejście graniczne też jest bardziej wypasione - terminal jest naprawdę nowoczesny. Jednak brakuje tam zarówno kantoru, jak i toalet, więc po przekroczeniu granicy muszę odwiedzić gruzińskie krzaki :) Gdy wracam przy naszych motkach stoi rowerzysta z  Polski - Grzesiek. Bierze udział w akcji charytatywnej, w której za każdy przejechany kilometr płacona jest złotówka (Złotówka za kilometr). Jedzie sam, bo chyba nie do końca dogadał się z kolegą ;) i ten jest jakieś 300 km za nim. Grzesiek przejechał już spory kawał, i chce dojechać do Iranu. Życzymy mu powodzenia, on nam szerokiej drogi i rozjeżdżamy się w różne strony.

Dojeżdżamy do Marneuli i kierujemy się na Rustavi. Miejscowi jednak nas zawracają z naszej trasy pokazując, że mamy jechać droga na Tbilisi. Czyżby coś było nie tak z drogą? Możę wiedza lepiej niż nasze mapy... Korzystając z tego, że wbijamy się w "centrum" Marneuli stajemy przy banku, a nawet trzech, żeby zaopatrzyć się w lokalną walutę. Chcę wypłacić kasę -ale trzy bankomaty nie działają - jeden się zawiesza, drugi mi dziękuje za transakcję po wybraniu angielskiego jako języka, trzeci mówi access denied. Trudno, będę niewypłacalna ;)

Jedziemy w kierunku stolicy Gruzji. Trzeba by c gotowym na wszystko i mieć oczy dokoła głowy. To już nie jest Armenia, to Gruzja!  Dla przykładu - gościu skręca w lewo, my go omijamy go od prawej, a inny gościu wyprzedza go od lewej na klaksonie z prędkością ok. 100 na godzinę. Cocojumbo i do przodu :)

Wjeżdżamy do Tbilisi. Przedmieścia to takie blokowisko jak u nas z lat 80-tych przed renowacją. Szybko odbijamy jednak na Rustawi, choć muszę przyznać, że zawrotka na pseudorondzie, żeby skręcić w prawo to ciekawe rozwiązanie komunikacyjne.

Dojeżdżamy do Rustawi, do hotelu Autopapa koło megagiełdy samochodowej. Wjeżdżamy na parking i spotykamy Witka i Przemka, którzy przyjechali tu kwadrans przed nami. Znowu ekipa jet w komplecie i, jak widać, operacja podmiany kierowców przebiegła pomyślnie...

foto: Grzesiek


Wieczorem integrujemy się przy piffku i kolacji. Nie ma jednak opowiadania dowcipów ;)

Przejechane: 251 km



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz