środa, 28 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Najpierw pół na pół, a potem 56%

01 sierpnia 2013 - czwartek

Zanim zejdziemy śniadanie chcę się trochę podpakować. Kupione wczoraj przyprawy przeleżały całą noc na kominiarce, a ona przeszła całkowicie ich zapachem. Trudno, będę cały dzień wąchać sól i paprykę ;) Gdy jemy śniadanie jest awaria prądu, co skutkuje dłuższym oczekiwaniem na wrzątek, ale w końcu wypijamy herbatę.

Z Signagi wyjeżdżamy uroczymi serpentynami, szkoda tylko, że droga jest niesamowicie dziurawa. Gdy zakręty się kończą jedziemy taka nijaką drogą, na której poza tym, zę trzeba zachować czujność względem lokalnych kierowców nie ma nic ciekawego. Obserwuję więc rejestracje i literki na nich... Są zarówno "motoryzacyjne" (np. BMW), jak i "geograficzne" (ZIZ) czy "logistyczne" (DPD, DHL), ale i całkiem śmieszne (RAJ na starej ładzie).


Po drodze kupujemy  produkty na piknik. Tzn. głównym zakupowym jest Bułek. Najpierw brzoskwinie - ponieważ sprzedają je na całe wiaderka, a my chcemy tylko sześć, dostajemy je całkiem za darmo, bo to "znikoma ilość". Kilka kilometrów dalej chcemy kupić pomidory, ale nasz ekspert stwierdza, że jedne są nie takie, drugie za mało okrągłe, trzecie za mało czerwone, czwarte za miękkie, piąte za twarde... W końcu trafiamy te dobre. A także melona, ser i cebulę.

Skręcamy w kierunku gór i zatrzymujemy się na piknik tuż przed Alawerdi. I znowu koło nagrobka ;)


Po pikniku dojeżdżamy pod katedrę Alawerdi z XI w. To jeden z najwspanialszych monasterów w Gruzji i religijne centrum regionu. Stajemy tuż przed budowla, na zakazie postoju ;) Wchodzimy do środka i... Grzesiek musi zostawić wszystkie swoje rzeczy w przedsionku, bo nie może z nimi wejść (inni wchodzą bez problemu). Ja za to muszę ubrać spódnicę, bo w spodniach nie mogę wejść. Nie mam spódnicy? nie ma problemu - mogę wypożyczyć wełniany "koc" i się nim owinąć. Rezygnuję. Nie wiadomo kto to miał na sobie ;) Poza tym katedra, mimo że podobno wspaniała jak na Gruzję ma się nijak do tych z Armenii.




Jedziemy dalej. Trasa prowadzi offem przez góry. Jest bardzo fajnie, czasem łatwiej, czasem trudniej. Sporym utrudnieniem są naprzemienne plamy słońca i cienia, które czasem nie pozwalają na prawidłową ocenę terenu przed kołami, ale i tak jest fajnie. Spotykamy też stado bawołów, ale gdy dostajemy od nich "zły wzrok" czym prędzej się oddalamy ;) Grześkowi trochę szwankuje aparat fotograficzny, bo zalał się napojem energetycznym ;)














foto: Grzesiek


Przed Tianeti wracamy na chwilę do normalnego asfaltu. W dodatku jest tam sklepik i ławeczka pod płotem :) Odpoczywamy, pijemy piffko, chłopaki dostają ode mnie po lodzie :) Przez wieś galpuje na koniu (po asfalcie!) facet.. na oklep... i w jednym klapku na nodze....


Po odpoczynku tankujemy na lokalnej żółtej stacji (taki lokalny shell ;)) po 5 litrów paliwa niewiadomej jakości, ale chcemy mieć pewność że dojedziemy do celu.





Offem, któryego dzisiaj chyba mamy przez pół trasy ;) jedziemy do Żinwali i tam takujemy na stacji z prawdziwego zdarzenia. Pytamy o nocleg w okolicy i podobno jest sporo hoteli. Gdy chłopaki kombinują gdzie się zatrzymać, ja dostaję od pracownika stacji ulotkę o low-cost and high-quality guest-house Villa Ananuri. Jest podany telefon: +995 577 34 33 29 i adres, ale tylko ten wirtualny: www.villaananuri.ge, a normalnego nie ma :( Ale i tak brzmi dobrze :)

Po drodze do Ananuri stajemy jeszcze w przydrożnym hotelu, ale obsługa jest bardzo niekumata i ciężko się z nią dogadać. W końcu okazuje się, ze maja miejsce, ale cena jest wywalona w kosmos. Postanawiamy poszukać noclegu z ulotki. Szukamy przez dobre pół godziny - bezskutecznie. Zasięgamy języka u jednego lokalesa, który kieruje nas w stronę zbiornika wodnego. Zajeżdżamy tam - ludzie się kąpią, ale śmieci leżą dookoła i co gorsza w wodzie też pływają. Przejeżdżamy wzdłuż wody i znowu w głąb wioski. Nic. Pytamy kolejnego lokalesa - ten wysyła nas na druga strone zapory... nieee, to na pewno nie tam. Wracamy na "plażę" i pytamy w barze. Obsługa dzwoni pod numer z ulotki - mamy szukać czerwonego budynku. Przejeżdżamy wąską dróżką koło twierdzy. Witek (a może Romek?) zalicza glebę.





W końcu znajdujemy guesthouse, oglądamy, negocjujemy z właścicielem przez telefon, bo "cieć" który jest na miejscu nie mówi w żadnym znanym mi języku, choć udaje mi się dopytać o pokoje z pojedynczymi łóżkami ;)

W końcu decydujemy się na zostanie tu na dwie noce - standard bardzo wysoki, basen, sauna, wyżywienie :) Motocykle parkujemy w garażu i rozlokowujemy się w pokojach. Jako "madamme" dostaję osobny pokój z duuużym łóżkiem :) Odświeżamy się, pijemy piwko i dłuuugo czekamy na jedzenie. Witek testuje basen. Przyjeżdża właściciel i chwilę z nim gadamy. Ja nadrabiam zaległości w robieniu notatek z wyjazdu. Z ręki schodzą mi strupki i wygląda całkiem dobrze :)

foto: Grzesiek



W końcu proszą nas do stołu. I.... szczęki nam opadają. Jedzenie rozmaite i w ilościach jak na weselu. Dużo, pyszne, lokalne. Witek rzuca się na paprykę, taką wściekle ostrą, aż oczy zaczynają mu łzawić, ale jest twardy, obiecuje, że jutro zje dwie ;) Cieć okazuje się ojcem właściciela ;) polewa nam czaczę i wino i wznosi toasty, co jest prawdziwie gruzińską tradycją. Czacza ma 56% i trzepie mną na sam jej zapach, więc po pierwszym toaście i wypiciu łyka trunku przez dalszą część wieczoru piję wino.  Zresztą wino i madamme pasują do siebie ;)


Przejechane: 175 km



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz