13 stycznia 2015 - wtorek
7:00 - leniwie otwieram jedno oko gdy dzwoni budzik. Noc nie należała do szczególnie wygodnych - spanie w tonach kurzu ziejących z dywanów, w rotopaxowych oparach wydychanych przez współspaczy, z robalami biegającymi koło ucha to nie jest to co lubię najbardziej.
7:15 - nad naszymi głowami przemykają Hiszpanie, którzy spali w pokojach odchodzących od naszego salonu. Chyba czas wstawać. Powoli zaczynamy ogarniać bagaże, lokum, łazienkę... Czyli standardowa procedura startowa.
8:30 - jesteśmy przy motocyklach, pod posterunkiem żandarmerii. Pod budką z wizami ustawia się już kolejka. Majfrend, który wczoraj wymieniał nam kasę przyprowadza swojego kolegę, który ma nam pomóc w temacie wiz i formalności na granicy. Robimy sobie śniadanie - dziś w menu są liofilizaty. Żeby było szybko i treściwie, w końcu lada chwila będziemy ruszać. Teren graniczny jest paskudny - wszędzie walają się śmieci (najwięcej za murkiem, bo jak się tam wyrzuca to "nie widać"), straszą wraki samochodów. Krajobraz wygląda lekko postapokaliptycznie. Jak z Mad-Maxa.
poniedziałek, 23 lutego 2015
niedziela, 22 lutego 2015
Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 3 - Wymarsz i rozruch
12 stycznia 2015 - poniedziałek
Plan zakładał pobudkę o 6:00. Budzik dzwoni, dookoła ciemno, choć oko wykol, więc wszyscy jeszcze dosypiają do 06:30. Procedura startowa jest zwyczajna - śniadanie, pakowanie, przygotowywanie, dopinanie bagażu na motocykle. I nie wiedzieć czemu, robi się prawie dziewiąta jak ruszamy. W podgrupach. Neno i Piotrusz - do urzędu, załatwić papierologię, która wstrzymała wyprawę. Reszta - niespiesznie w kierunku granicy.
Plan zakładał pobudkę o 6:00. Budzik dzwoni, dookoła ciemno, choć oko wykol, więc wszyscy jeszcze dosypiają do 06:30. Procedura startowa jest zwyczajna - śniadanie, pakowanie, przygotowywanie, dopinanie bagażu na motocykle. I nie wiedzieć czemu, robi się prawie dziewiąta jak ruszamy. W podgrupach. Neno i Piotrusz - do urzędu, załatwić papierologię, która wstrzymała wyprawę. Reszta - niespiesznie w kierunku granicy.
środa, 18 lutego 2015
Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 2 - Przymusowo uziemieni
11 stycznia 2015 - niedziela
Nigdzie nam się dziś nie spieszy, więc "wstajemy jak się obudzimy". Jednym przychodzi to trochę łatwiej niż innym ;) Niestety na wstępie robi nam się jeden dzień poślizgu, bo... papierologia... Neno wjechał do Maroka samochodem, więc, zęby teraz z niego wyjechać, musi mieć papierek z urzędu celnego, że samochód tymczasowo zostaje na parkingu i że Neno po niego wróci. A urząd będzie otwarty w poniedziałek. Proste.
Może w sumie dobrze, że dzisiaj nic nie trzeba... jest czas na ochłonięcie po ostatnich przygodach - a tych było kilka. Na przykład Andrzej w drodze do Afryki, już na pierwszym locie z Warszawy do Wrocławia zgubił portfel. Dobrze, że ma przy sobie paszport i międzynarodowe prawi jazdy, ale cała reszta - dzięki uczciwemu znalazcy - trafiła do domu. Ale, że to człowiek zaradny, to dzisiaj ma przy sobie 300 euro nadprogramowe. Ale jak to się stało? Wczoraj impreza się trochę rozkręciła i razem z Piotrem skołowali taksówkę i pojechali "w miasto". Niestety zbyt długo zajęło im dogadanie się z taksówkarzem, skąd ich wziął (żeby potem mogli wrócić ;)) i wszystkie "lokale na mieście" okazały się już zamknięte. Wrócili na kemping i dzisiaj okazało się, że jeden ma nadprogramowe 300 euro, a drugi zgubił portfel... Hipotez było wiele, bo jeszcze była podobno jakaś kąpiel w oceanie i tam ów portfel mógł zaginąć... Na szczęście wszystko się rozwiązało - portfel Piotra znalazł się u niego w namiocie, pod materacem, uszczuplony o 300 euro, które wcześniej dał Andrzejowi. Ech ;)
No i trzeba trochę posprzątać po ostatniej imprezie. Resztkę płynów rozweselających trzeba przelać do mniejszych butelek, żeby zoptymalizować przestrzeń...
Nigdzie nam się dziś nie spieszy, więc "wstajemy jak się obudzimy". Jednym przychodzi to trochę łatwiej niż innym ;) Niestety na wstępie robi nam się jeden dzień poślizgu, bo... papierologia... Neno wjechał do Maroka samochodem, więc, zęby teraz z niego wyjechać, musi mieć papierek z urzędu celnego, że samochód tymczasowo zostaje na parkingu i że Neno po niego wróci. A urząd będzie otwarty w poniedziałek. Proste.
Może w sumie dobrze, że dzisiaj nic nie trzeba... jest czas na ochłonięcie po ostatnich przygodach - a tych było kilka. Na przykład Andrzej w drodze do Afryki, już na pierwszym locie z Warszawy do Wrocławia zgubił portfel. Dobrze, że ma przy sobie paszport i międzynarodowe prawi jazdy, ale cała reszta - dzięki uczciwemu znalazcy - trafiła do domu. Ale, że to człowiek zaradny, to dzisiaj ma przy sobie 300 euro nadprogramowe. Ale jak to się stało? Wczoraj impreza się trochę rozkręciła i razem z Piotrem skołowali taksówkę i pojechali "w miasto". Niestety zbyt długo zajęło im dogadanie się z taksówkarzem, skąd ich wziął (żeby potem mogli wrócić ;)) i wszystkie "lokale na mieście" okazały się już zamknięte. Wrócili na kemping i dzisiaj okazało się, że jeden ma nadprogramowe 300 euro, a drugi zgubił portfel... Hipotez było wiele, bo jeszcze była podobno jakaś kąpiel w oceanie i tam ów portfel mógł zaginąć... Na szczęście wszystko się rozwiązało - portfel Piotra znalazł się u niego w namiocie, pod materacem, uszczuplony o 300 euro, które wcześniej dał Andrzejowi. Ech ;)
No i trzeba trochę posprzątać po ostatniej imprezie. Resztkę płynów rozweselających trzeba przelać do mniejszych butelek, żeby zoptymalizować przestrzeń...
poniedziałek, 16 lutego 2015
Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 1 - Przywitanie z Afryką
10 stycznia 2015 - sobota
Pobudka!!! Oczywiście jak tylko najciszej mogę zbieram się z łóżka nr 7, pakuję plecak, ściągam pościel i wybywam z pokoju. Biorę szybki prysznic, bo nie wiem, kiedy będzie kolejna okazja na kąpiel w normalnych warunkach. W łazience spotykam jedną ze współlokatorek- widziałam ją wczoraj, ale w nocy chyba jej łózko było puste... Jest nieziemsko ujarana na wesoło i cały czas papla o tym jakie to miała przygodny z policją podczas nocnych imprez. Tak, na pewno jej nie było w pokoju...
Wymeldowuję się i niespiesznie, zygzakiem przez uliczki Amsterdamu, idę na dworzec kolejowy. Stamtąd bardzo sprawnie docieram na lotnisko. Kupuję kawę i croissanta (no w końcu to europejskie śniadanie) i poduszkę, bo wiem, że zapomniałam spakować mojej do bagażu. Niestety nie ma normalnych, albo prawie normalnych, tylko jakieś takie kosmiczne, ale... lepszy rydz niż nic...
Pomimo bardzo silnego wiatru, wylot jest o czasie, bez żadnych opóźnień. Mam miejsce koło muzułmańskiej rodziny z małym dzieckiem, więc na trzech miejscach jest nas czwórka. Na szczęście w samolocie są wolne miejsca, więc jak tylko osiągamy wysokość przelotową, przypuszczam atak na pusty rząd i go zajmuję. Nikt się nie dosiada. No i mam komforcik. Na tyle duży, że słodko zasypiam.
Pobudka!!! Oczywiście jak tylko najciszej mogę zbieram się z łóżka nr 7, pakuję plecak, ściągam pościel i wybywam z pokoju. Biorę szybki prysznic, bo nie wiem, kiedy będzie kolejna okazja na kąpiel w normalnych warunkach. W łazience spotykam jedną ze współlokatorek- widziałam ją wczoraj, ale w nocy chyba jej łózko było puste... Jest nieziemsko ujarana na wesoło i cały czas papla o tym jakie to miała przygodny z policją podczas nocnych imprez. Tak, na pewno jej nie było w pokoju...
Wymeldowuję się i niespiesznie, zygzakiem przez uliczki Amsterdamu, idę na dworzec kolejowy. Stamtąd bardzo sprawnie docieram na lotnisko. Kupuję kawę i croissanta (no w końcu to europejskie śniadanie) i poduszkę, bo wiem, że zapomniałam spakować mojej do bagażu. Niestety nie ma normalnych, albo prawie normalnych, tylko jakieś takie kosmiczne, ale... lepszy rydz niż nic...
Pomimo bardzo silnego wiatru, wylot jest o czasie, bez żadnych opóźnień. Mam miejsce koło muzułmańskiej rodziny z małym dzieckiem, więc na trzech miejscach jest nas czwórka. Na szczęście w samolocie są wolne miejsca, więc jak tylko osiągamy wysokość przelotową, przypuszczam atak na pusty rząd i go zajmuję. Nikt się nie dosiada. No i mam komforcik. Na tyle duży, że słodko zasypiam.
czwartek, 12 lutego 2015
Afryka Zachodnia 2015 - Dodaj do tego Amsterdam
09 stycznia 2015 - piątek
Budzik dzwoni zanim na dobre zasnę. Nie jestem amatorem wczesnego wstawania, i chęć poleniuchowania dłużej w łóżku może złamać tylko opcja wyjazdu. Wyciągam śpiochy z oczu, biorę prysznic, pakuję ostatnie dokumenty i dzwonię:
- Poproszę taksówkę na ulicę Krasz...
Cholera, z automatu zaczynam podawać stary adres... Poprawiam się szybko i słyszę, ze taxi będzie za kilka minut. Myję zęby, łapię plecak, do którego mam spakowane niezbędne rzeczy i schodzę pod dom. Dostaję SMS, że taryfa czeka, ale... wcale jej tam nie ma... Dzwonię do dyspozytorki - no przecież jest - no jak jest jak nie ma? Tłumaczę gdzie ma podjechać. Po chwili pojawia się kierowca i mówi, że numeru 11 nie ma na GPS więc pojechał w boczna ulicę, bo tam jest 11a i 11b... Mój budynek ma wyraźnie napisane "11", jest to widoczne z ulicy, nie stoi od wczoraj i generalnie nie da się go nie znaleźć. Nawet pizza tu dociera bez opóźnień. Mniejsza o to. Jedziemy na lotnisko. Odprawiam się, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Szybko, sprawnie, to w końcu standardowe procedury. Czekam na lot. Po chwili pada komunikat - lot opóźniony, kolejny komunikat za pół godziny. Po pół godzinie - kolejny komunikat o tej samej treści. No to jest przygoda. Dobrze, że kolejne loty mam jutro i na nic się nie spóźnię. Siedzę więc spokojnie i oglądam różne lotniskowe przypadki. Dziś wygrywa pani w różowych Crocksach z futerkiem...
Zgłodniałam nieco, więc za mocno wygórowana cenę kupuję w lotniskowym barze muffinkę czekoladową na ciepło i kawę. Nie lubię słodyczy, ani kawy, ale w końcu są wakacje, to można zaszaleć. Oczywiście jak na złość teraz zaczyna się boarding, więc ani nie dojadam bezpostaciowego ciacha, ani nie dopijam lury, które trzymam w rękach. Powodem opóźnienia była kiepska pogoda w Amsterdamie - burze i wiatr. Teraz można lecieć. Dobrze, mam tam ważne sprawy do załatwienia ;)
Budzik dzwoni zanim na dobre zasnę. Nie jestem amatorem wczesnego wstawania, i chęć poleniuchowania dłużej w łóżku może złamać tylko opcja wyjazdu. Wyciągam śpiochy z oczu, biorę prysznic, pakuję ostatnie dokumenty i dzwonię:
- Poproszę taksówkę na ulicę Krasz...
Cholera, z automatu zaczynam podawać stary adres... Poprawiam się szybko i słyszę, ze taxi będzie za kilka minut. Myję zęby, łapię plecak, do którego mam spakowane niezbędne rzeczy i schodzę pod dom. Dostaję SMS, że taryfa czeka, ale... wcale jej tam nie ma... Dzwonię do dyspozytorki - no przecież jest - no jak jest jak nie ma? Tłumaczę gdzie ma podjechać. Po chwili pojawia się kierowca i mówi, że numeru 11 nie ma na GPS więc pojechał w boczna ulicę, bo tam jest 11a i 11b... Mój budynek ma wyraźnie napisane "11", jest to widoczne z ulicy, nie stoi od wczoraj i generalnie nie da się go nie znaleźć. Nawet pizza tu dociera bez opóźnień. Mniejsza o to. Jedziemy na lotnisko. Odprawiam się, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Szybko, sprawnie, to w końcu standardowe procedury. Czekam na lot. Po chwili pada komunikat - lot opóźniony, kolejny komunikat za pół godziny. Po pół godzinie - kolejny komunikat o tej samej treści. No to jest przygoda. Dobrze, że kolejne loty mam jutro i na nic się nie spóźnię. Siedzę więc spokojnie i oglądam różne lotniskowe przypadki. Dziś wygrywa pani w różowych Crocksach z futerkiem...
Zgłodniałam nieco, więc za mocno wygórowana cenę kupuję w lotniskowym barze muffinkę czekoladową na ciepło i kawę. Nie lubię słodyczy, ani kawy, ale w końcu są wakacje, to można zaszaleć. Oczywiście jak na złość teraz zaczyna się boarding, więc ani nie dojadam bezpostaciowego ciacha, ani nie dopijam lury, które trzymam w rękach. Powodem opóźnienia była kiepska pogoda w Amsterdamie - burze i wiatr. Teraz można lecieć. Dobrze, mam tam ważne sprawy do załatwienia ;)
czwartek, 5 lutego 2015
Afryka Zachodnia 2015 - Kto tam?
Siedmiu wspaniałych. A raczej siedmioro. Ale kto dokładnie?
Oto my:
Ernest vel Neno vel Żozwik (Yamaha XT 660 R) – główny prowodyr wyprawy. Już tam był i wszystko widział... no, może nie wszystko, jak później się okazało. Szef naszej grupy (do czasu przewrotu wojskowego), ogarniający wszystko w każdym szczególe. Co wieczór szukał swojej małej blondyneczki, aż skończyły się rotopaxowe zapasy, wtedy trochę się zepsuł. Do Afryki przyjechał usunąć ciążę żywnościową.
Oto my:
Ernest vel Neno vel Żozwik (Yamaha XT 660 R) – główny prowodyr wyprawy. Już tam był i wszystko widział... no, może nie wszystko, jak później się okazało. Szef naszej grupy (do czasu przewrotu wojskowego), ogarniający wszystko w każdym szczególe. Co wieczór szukał swojej małej blondyneczki, aż skończyły się rotopaxowe zapasy, wtedy trochę się zepsuł. Do Afryki przyjechał usunąć ciążę żywnościową.
Subskrybuj:
Posty (Atom)