wtorek, 13 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Jak jest ślisko, to otwórz parasol

22 lipca 2013 - poniedziałek

Myślę sobie: "to tylko sen". Ale otwieram oczy i one potwierdzają to co słyszę. Deszcz. Świetnie. Lato w Turcji: leje. Niespiesznie schodzimy na śniadanie. Odpuszczamy sobie jedzenie zjełczałego masła, wybieramy serki.

Pogoda się trochę poprawia, więc wreszcie wychodzimy z hotelu i pakujemy się na motocykle. Nic przez noc im się nie stało - parkingowy dobrze ich pilnował. Uzupełniam camelbaka świeżą wodą, choć nie sądzę, żeby była dzisiaj potrzebna, bo nie jest zbyt gorąco.

Z chmur, które są nad nami raz pada, raz nie. To co napada na ciuchy w zasadzie jest szybko zwiewane i nie przemakają. Stajemy na poboczu - Rogal i Robert ubierają przeciwdeszczówki, reszta jest twarda :)

Czas na tankowanie. Grzesiek chyba ma zamiar wjechać do sklepu na stacji na motocyklu - w każdym razie zalicza koncertowego paciaka przed wejściem, w wyniku czego obrywa jedną z toreb przymocowanych do motka. Jak widać nie zastosował się do naszych ulubionych znaków drogowych, było ślisko, a on nie miał parasola. Okazuje się jednak, że to nie była pierwsza gleba wyjazdu! Robert przyznał się, że wczoraj miał parkingówkę najbardziej klasyczną z możliwych - stopka boczna miała być wysunięta, a nie była...

foto: Rogal

Zatrzymujemy się na kawkę w Ordu. Tuż przy dolnej stacji gondolki, która wywozi ludzi na pobliską górkę skąd zapewne rozciąga się piękna panorama. Nie sprawdzam tego, ale w zamian za to sprawdzam jaka jest woda w Morzu Czarnym... Mokra :)







Przy wyjeździe z parkingu pan parkingowy nie bierze ode nas kasy, ale za to robi nam kilka fotek swoim iphonem. Parking za cenę fotki :)

Generalnie wzbudzamy spore zainteresowanie, ludzie nas pozdrawiają, unoszą kciuki, uśmiechają się, robią nam zdjęcia. Jak widzą mnie,w tej grupie to już całkiem :)

Przed Trabzonem szukamy czegoś do zjedzenia, wjeżdżamy w gąszcz uliczek, ale nic nie udaje się znaleźć. Poszukiwania trwają kilkanaście kilometrów. W końcu stajemy w jakiejś knajpie, wybieramy "dla odmiany" jagnięcinę (Rogal obowiązkowo jeszcze zupę), colę i jakieś sałatki. Całkiem smacznie. Idę do toalety - mam wybór pomiędzy "Bay" i "Bayan". Wybieram to drugie i jak się potem okazuje - dobrze, tak oznaczane są damskie ubikacje ;)


Jedziemy dalej, droga jest dobra, nie to co nasza droga na wybrzeżu ;) Ciemne chmury jednak nas w pewnym momencie zaskakują fundując solidny deszcz. jak na złość stacja benzynowa która jest w pobliżu ma rozkopany wjazd i jst nieczynna - nie da się na nią wjechać, zęby się ubrać... Kilka kilometrów dalej pojawia się restauracja - bez namysłu stajemy przy niej i ku uciesze (lub zbulwersowaniu, ale na pewno zainteresowaniu) gości zakładamy przeciwdeszczówki. Moja niestety jest ciut za wąska w nogawkach i żeby ubrać spodnie przeciwdeszczowe muszę ściągnąć buty, więc zawsze trochę to trwa... W zasadzie zanim tu dojechaliśmy już całkiem przemokliśmy...

Przejazd przez Turcję odmierza się postojami na tankowanie lub jedzenie, więc znowu stajemy na stacji. Kolejne zainteresowanie, uniesione kciuki, humory dopisują. Nieważne że jest niecałe 20 stopni i pada... Lato w Turcji... :) Gdy lansuję się na osiemsetce w wersji adventure, tj macham nogami, bo do ziemi nie dostaję ;) jeden z pracowników stacji coś maca w moim GPS... łapy precz! ;)



Krajobrazy są całkiem ładne. Po lewej cały czas morze, które cały czas podglądam (ciekawe czy dostanę skrzywienia kręgosłupa szyjnego od tego ;)). Po prawej miasteczka, albo góry. Czasami trafia się fabryka herbaty i wtedy pięknie pachnie. Jadę, śpiewam (!) sobie coś tam do siebie. Robi się ciemno.

Tunelem dojeżdżamy do granicy. stajemy na środku, jak się później okazuje skrzyżowania, policja gwizdaniem próbuje jakoś ustawić kolejkę, która się tworzy, bo urzędnicy mają przerwę - jedzą posiłek po zachodzie słońca, w końcu jest ramadan. Przestało też padać i lekko zaparzamy się w przeciwdeszczówkach. Nikomu nie chce się ich ściągać, więc łazimy z gaciami zsuniętymi do kolan, żeby trochę się przewietrzyć ;)

W końcu coś się rusza i jedziemy od jednego okienka do drugiego. Na gruzińskiej granicy robią nam zdjęcia. Wszyscy wyglądamy na nich jednakowo ;) a przynajmniej ja nie widzę różnicy między moja fotka i fotką Rogala ;)

W końcu wszyscy meldujemy się w Gruzji. Chłopaki wymieniają kasę (ale nie na granicy tylko za pierwszym zakrętem, po lepszym kursie), ja próbuję wypłacić kasę z bankomatu, ale nie udaje mi się, trudno, będę na razie na garnuszku u chłopaków.

Trzy zakręty dalej zatrzymujemy się, żeby zapytać o jakiś nocleg. Udaje się znaleźć fajne lokum, blisko knajpki, więc się  decydujemy, bo jazdy mamy na dzisiaj już chyba dość.


Odświeżamy się i zasiadamy w knajpie. Gra fajna muza, Rogal uczy nas jeść chinkali (pierogi gruzińskie; niestety z kolendrą), jemy super szaszłyk, pijemy piwo i wino. Z głośników leci "That's the way (I like it)" Nic dodać nic ująć ;)


Okazuje się, że dzisiaj Bułek ma okrągłe urodziny, gasną światła, muzyka przestaje grać, obsługa knajpki wnosi tort i śpiewa "Happy birthday", do czego się przyłączamy. Tort jest zdobiony brokatem i mimo, że z niego nie wyskakiwałam, to mam go dosłownie wszędzie :) Zabawa trwa na całego, znowu opowiadamy sobie kawały i śmiejemy się do rozpuku.


W końcu stwierdzamy, że damy pospać obsłudze i zmienimy miejsce imprezy na któryś z domków w których nas ulokowano. Mówimy tylko że na śniadaniu będziemy o ósmej, na co obsługa knajpy, ze nieee, przed dziesiąta to oni nas nie widzą, żebyśmy się pojawili... no, zobaczymy...

W domku jeszcze przez chwilę kontynuujemy imprezę, ale w końcu czas spać (choć niektórzy mówią, ze łóżka mało wygodne i się zapadają... ciekawe czemu... ;)). Jutro pierwszy dzień prawdziwej jazdy :)

foto: Rogal

foto: Rogal



Przejechane: 519 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz