czwartek, 15 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Tu Radio Erywań

24 lipca 2013 - środa

Plan wdrażania wczesnych pobudek  nie bardzo się sprawdza, choć i tak jest lepiej niż ostatnio - wstajemy o ósmej. Upał jakby zelżał. Jest chłodno i wilgotno. Ciuchy znowu nie wyschły. Jak tak dalej pójdzie, to będzie z nich niezła kiszonka...

Jemy śniadanie na tarasie hotelu z widokiem na skalne miasto. Robi wrażenie. Wydaje się prawie nieprawdopodobne, że mogło tu się schronić nawet 50 tysięcy ludzi... Na drogę zaczynają wychodzić krowy. To chyba odmiana turystyczna - idą wolnym krokiem przez most w kierunku skalnego miasta, by zacząć przeżuwać trawę na jego zboczach...







Zanim wyjedziemy postanawiamy lekko się umyć - nie planujemy dzisiaj offu, za to planujemy wizyty w kościołach i głupio tak w ubłoconych ciuchach...



Dzisiaj znowu montuję mokre ciuchy pod siatką bagażową, może doschną...

Wyjeżdżamy, droga jest usłana krowimi plackami - jeśli tak było wczoraj, jak po ciemku wracaliśmy po mokrej drodze, to dobrze, że się nikt nie poślizgnął. Mijamy też efekt brawurowej jazdy lokalnych kierowców - tira w rowie...



foto: Rogal

Kierujemy się w stronę granicy z Armenią. Zanim ją jednak przekroczymy, chcemy zatankować motocykle. Zajeżdżamy na stację - jest tylko diesel. Jedziemy więc dalej. Jest stacja, tankujemy,a le są jakieś problemy z płatnością kartą - obsługa sobie coś dolicza do rachunku. Miasteczko jest małe, a motocykle nie są tam częstym widokiem, bo nasza obecność przyciąga tłumy gapiów stwarzając rozrywkę dla lokalnej gawiedzi. Robert jest główną gwiazdą - co prawda nie na tej, ale na poprzedniej stacji zalicza efektowną glebę - chcąc wsiąść na moto robi zamach nogą i wywija orła w wyniku poślizgu na ropie rozlanej na podłożu. Lekko go zatyka, ale Ci, którzy to widzieli mają niezły ubaw :)


Im bliżej Armenii tym bardziej biednie. Świadczy o tym suszący się opał - krowie placki, równo ułożone w stosy. Przed granicą jest "wielkie nic". Puste przestrzenie na wyżynie (2000 m n.p.m.). Temperatura spada do 14 stopni.

foto: Rogal

Dojeżdżamy do granicy. Najpierw gruzińska. Stwierdzam, że wyschły mi ciuchy wiezione pod siatką, więc je chowam, a "wystawiam" kolejna porcję. Wiem, że obciach, ale naprawdę muszę je wysuszyć. Ubieramy się też w cieplejsze ciuchy, bo jest naprawdę przenikliwie.

Pomiędzy granicami państw jest dość spory pas ziemi niczyjej. Widać, że nowy terminal się dopiero buduje i póki co, trzeba jechać offem przez pola :)



Przekraczamy granicę z Armenią. Za nią jest kilka budek, których właściciele każą nam wykupić "strachowkę". Ni to winietka, ni ubezpieczenie, trzeba kupić i już. Koszt 15 euro. W zamian dostajemy duże niebieskie naklejki na szybę i jakiś wydruk w formacie A4 w robaczkach... Co ciekawe, nas jest 6, budek ze strachowkami - 3, więc panowie dzielą się "nami" - po dwie osoby na budkę. Romek i ja trafiamy do jakiegoś najwolniejszego, i musimy strasznie długo czekać na papiery.




W końcu jedziemy dalej. Jest przestrzennie. Olbrzymie przestrzenie. Poprzecinane liniami wysokiego napięcia... Chwileczkę... Byłam tu! To obrazek z mojego snu sprzed kilkunastu lat. Dokładnie ten sam krajobraz!


foto: Grzesiek





Wioski są jeszcze bardziej biedne niż te przygraniczne w Gruzji. Koślawe domki pobudowane są z pustaków, przykryte blachą falistą, która na miejscu przytrzymują kamienie. Zamiast blachy falistej pojawia się czasem taka normalna, ale za to pordzewiała. Wszystko wygląda jak gruzowisko. Rurociągi z gazem, które biegną napowietrznie (i przy wjazdach do posesji formują "bramy") szpecą i tak kiepski krajobraz wsi.


Wjeżdżamy do Gyumri, pierwszego większego miasteczka, żeby wymienić/wypłacić pieniądze i kupić coś na piknik. Droga jest makabrycznie dziurawa - powycinane są z niej prostokąty, przygotowane do łatania. Wszyscy jeżdżą slalomem, jakkolwiek... wolna amerykanka. W jednym miejscu widzę proces łatania drogi... bez komentarza... nawet u nas to lepiej wygląda ;). W banku chłopaki wymieniają kasę, ja wypłacam z bankomatu. 150000 AMD. Jedno euro to ok. 500 AMD, więc mamy dużo forsy :) Objętościowo :) Temperatura wzrosła do 29 stopni, więc przebieram się z koszulki z merynosów w koszulkę z mikrofibry, bo w tej pierwszej jest już za ciepło. Miasteczko nie jest ciekawe. Niektóre budowle nie wiem czy się budują, czy walą, jest mnóstwo pustostanów, które nie wyglądaja na ruiny... Takie dziwne trochę.



W pobliskim sklepie robimy zakupy - chleb, ser, pomidory, cebulę, wodę i piwo. Chłopaki nie mogą oderwać oczu od lokalnych kobiet. Ślinią się na widok co drugiej z nich, a szczególnie im przypada do gustu pani w granatowym kombinezonie, która nazywają "mechanikiem" ;)

Wyjeżdżamy z Gyumri. Chcemy stanąć gdzieś na piknik, ale w armeńskim krajobrazie czegoś brakuje... drzew i cienia... W końcu się udaje, stajemy przy jakimś małym baraczku-sklepiku. Grzesiek coś pokazuje z boku - chyba kamienie na których możemy się rozłożyć. Rzucam okiem w tamtą stronę, jednocześnie zatrzymując motocykl. Wystawiam nogę i... jest za krótka, bo akurat trafiam nią w dołek... gleba. Kur...

foto: Grzesiek

Rozkładamy się z jedzeniem, ale nie mamy soli. Idę do sklepiku, i proszę o sól, ale są tylko w kilogramowych opakowaniach. Pytam o mniejsze - pani mówi że nie ma, ale odsypuje mi spora garść soli z dużego opakowania do woreczka. Ile płacę? Nic... Dzięuję jej bardzo.




Posileni ruszamy w stronę miasta Echmiadzin (Eczmiadzyn), gdzie chcemy zwiedzić bardzo starą katedrę (z V w.). Prakując w jej okolicy dostaję lekkiego focha że mam krótkie nogi i przez to problemy z parkowaniem. Ech, nie pierwszy, i pewnie nie ostatni raz... Przebieramy się z motociuchów, bo jest upalnie. Lokalni dziadkowie siedzący w kucki w okolicy popilnuja nam motocykli.

Na teren gdzie jest katedra wchodzimy przez tylną bramę. Nadeptuję na jakiś ciernisty krzak i całą prawą stopę mam w kolcach. Na pobliskim trawniku są zraszacze - nie musze mówić co się dzieje :)

Katedra jest niestety zastawiona rusztowaniami. Nie robi na mnie takiego wrażenia jakiego się spodziewałam.













Wracamy do motocykli. Zaparkowaliśmy przy kościele św. Gajane pochodzącym z VII w. i też go odwiedzamy. Jest tu dużo przyjemniej niż przy katedrze. Cicho i spokojnie.









Ubieramy ciuchy motocyklowe i jedziemy do Zvantroc, są tam ruiny katedry z VII w., która miała być wspanialsza niz ta w Eczmiadzynie. Podobno obróciła się w ruinę już w X w., najprawdopodobniej w wyniku trzęsienia ziemi. Teraz wygląda jak... Stonehenge. Przy bramie wejściowej pani w kasie mówi, ze mamy 20 minut na zwiedzenie. Żeby to zrobić wpuszcza nas "na obiekt" na motocyklach. Mamy sprawę załatwic "bystrunio". Ciekawe uczucie tak wjechać "do muzeum na motocyklu".





foto: Rogal


foto: Rogal

foto: Rogal

Na terenie ruin gubię kluczyki do motocykla (chyba przy wyskoku). Na szczęście odnajduje je Grzesiek. Uff. W tym samym miejscu Robert gubi zaślepkę obiektywu do swojego aparatu. Jakieś to miejsce feralne chyba...

Jedziemy do Erywania. Jest upalnie, temperatura wzrasta do 36 stopni. Przedmieścia witają nas milionem kasyn i nieco chaotycznym ruchem na drodze, choć wudaje się, że jest spokojniej niż w Gruzji. Gdy w upale przeciskamy się w popołudniowych korkach i stajemy na światłach z okna autobusu, który stoi obok słyszę "Cześć". Zagaduje mnie kierowca. Skąd jesteśmy i co tu robimy. Życzy powodzenia i dobrej drogi. Miło :)

Nasz hotel nazywa się White House i jest położpny w starej części Erywania - Erebuni. Pani właścicielka mówi po angielsku (huraaa!), szef knajpy obok hotelu za to mówi świetnie po polsku, bo był dlużsy czas w Częstochowie. Z hotelem sąsiaduje też myjnia i Rogal odstawia do niej swojego adwenczera. Od tej pory się do niego nie odzywamy ;)


Załatwiam hotelowe formalności (zostałam "księgową" i trzymam grupową kasę), podczas gdy chłopaki juz dawno sa na piwie w knajpie obok hotelu. Dołączam do nich najszybciej jak mogę.




Wieczór upływa standardowo - prysznic, pranie (tym razem wszystko musi wyschnąć), "odrobienie lekcji", czyli robienie notatek i planowanie trasy na dzień następny. Jest tez wi-fi, więc można się zameldować i posłać w świat kilka fotek.

Kolację tez jemy w knajpie obok hotelu. Zamawiamy kebaby - dostajemy długiego mielonego zawiniętego w naleśnik wraz ze spora ilościa kolendry. Musze to badziewie szybko wydłubać, zanim aromat przejdzie na mięsko. Część udaje mi się zjeść, ale reszta już jest "zainfekowana" ;). Sałatki udaje się zamówić bez kolendry :) Jak zwykle też prześcigamy się w opowiadaniu kawałów, a dyskusja toczy się wokół motoryzacji, więc więcej słucham niż mówię.





Przejechane: 276 km



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz