O ile miejscówka jest bardzo fajna do spania, to nie ma w ofercie śniadania. A może ma, ale później - nie dogadaliśmy się w każdym razie z personelem w tej kwestii ;) Nam zależy na w miarę wczesnym wylocie, więc robimy kawę i herbatę we własnym zakresie. DO jedzenia serwuje placek - śmieję się, że upiekłam,a le to ten wczorajszy, słodki, którym raczyliśmy się na pikniku przy nagrobku.
Ze względu na to, że jest piątek, a my planujemy wjazd do Górskiego Karabachu (NKR) i musimy jeszcze zdążyć do MSZ w Stepanakercie żeby wyrobić sobie wizy (bo w weekend tego nie zrobimy, bez wizy po republice poruszać się nie wolno, a nie mamy zamiaru tam utknąć do poniedziałku) zmieniamy nieco kolejność i Tatew odwiedzimy innego dnia. A dzisiaj - gnamy do NKR.
foto: Grzesiek |
foto: Grzesiek |
Chyba przyzwyczajamy się do lokalnego stylu jazdy i sami mniej restrykcyjnie trzymamy się przepisów. Nie zmienia to faktu, że wyprzedzanie na trzeciego dalej mnie irytuje.
foto: Rogal |
Przy drodze widzimy pasieki i baraki. Czy Ci ludzie tam mieszkają? Chyba tak, bo w jednym z barakowozów widziałam łóżko i "całe wyposażenie domu"....
foto: Rogal |
W Goris uzupełniamy zapas paliwa - nie wiemy co nas czeka TAM. Przy wyjeździe z Goris zmienia się pogoda. Jest mgliście i deszczowo, a temperatura spada do 13 stopni. A droga do granicy wije się pięknymi serpentynami. Trzeba tylko uważać, bo w pewnym momencie płoszymy watahę koni... wybierają galop wzdłuż barierki, ale na szczęście nie po jezdni...
Granica między Armenią a Górskim Karabachem jest niewielka, ale odprawa idzie nam bardzo sprawnie. Wszystko załatwiamy w 10 minut. Dostajemy karteczkę, gdzie się mamy udać w Stepanakercie, żeby wyrobić wizę. Pełna profeska, choć karteczka to kopia kopii kopii i jest ledwo czytelna ;)
Droga jest piękna. Czuję się niezaspokojona fotograficznie, bo gnamy do stolicy i z przejazdu nie mam ani jednej fotki. Mam nadzieję to nadrobić w drodze powrotnej... A jest pięknie. Przestrzeń, wijąca się droga, soczysty, zielony krajobraz i góry.
Dojeżdżamy do Stepanakertu. Werbujemy taksówkarza, żeby ans zaprowadził do MSZ. Robi to za 2000 AMD.
Wyrabiamy wizy, wszystko jest bardzo uprzejme, pracownicy ministerstwa mówią płynnie po angielsku. Zostaję "szefem" - moje nazwisko na wizie jest wymienione jako główne :)
Możemy jechać dalej. Do monasteru Gandzasar mamy tylko 50 km. Niestety droga okazuje się dość kiepska, zwłaszcza na początku, przy wyjeździe ze stolicy i podróż nieco się wydłuża. Wreszcie udaje mi się sfotografować wioskę ze szpetnymi rurami z gazem.
Poza miasteczkami i wioskami jest naprawdę pięknie!
W Gandzasar na parkingu przed monasterem trwa mecz piłki noznej rozgrywany przez lokalne dzieciaki. Musimy przejechać przez plac, więc robimy im przymusową przerwę. Ale one już nie mają zamiaru kontynuować gry. Obsiadają nas i nasze motocykle :) Dla pewności stawiamy kilka na stopki centralne i tłumaczymy dzieciom, że na te mogą wsiadać, a na te na bocznej nie bardzo i idziemy zwiedzać. Szybki rzut oka na motocykle - ech, dzieciaki siedzą na każdym bez wyjątku ;)
Na terenie monasteru jest bardzo przyjemnie - cicho i spokojnie. Przez niewielkie drzwi zostajemy wpuszczeni na "taras widokowy".
Jak jak się potem okazuje facet zasponsorował hotel i go nawet w części projektował, zwłaszcza w kwestii wystroju, ponadto , utrzymuje szkołę i w ogóle dba o wioskę zatrudniając u siebie połowę jej mieszkańców.
Powoli zapada już wieczór, więc pora zjeżdżać z góry. Mam nieodpartą ochotę usiąść na gałęzi drzewa, które stoi na dziedzińcu. Jest ono zajęte, ale dosiadam się do młodej damy, która tam siedzi...
Drogą, na której stoją znaki "uwaga króliki" i "uwaga jeże" dojeżdżamy do hotelu... Ja zaniemówiłam z wrażenia. Pośród gór jest hotel o nazwie Morski Kamień. W strumyku obok budowana jest Arka Noego. Fontanny i dekoracje przedstawiają siusiające syrenki czy inne nimfy. W dodatku obok jest mini zoo, z kozami i owcami i wielki skalny lew, który ryczy z głośników, jak się przechodzi obok... Wejścia na most nad rzeką strzegą "pegazo-osły", wykonane z dbałością o najmniejsze szczegóły... no, nie takie małe ;-)
foto: Rogal |
Kolacja. Ktoś zamawia lokalny przysmak - placki z zielonym farszem. Przynoszą 4. I okazuje się że sa z duuużą ilością kolendry. Piwo się skończyło, więc zamawiamy wino. Jest średnie, tzn trochę kwaśne, zamawiamy inne. Nie, też nie ma, skończyło się. Pytają czy może być białe wytrawne, bo takie mają. Ok, niech będzie. Jakie przynoszą? Czerwone półsłodkie ;) Za to herbata bardzo dobra, choć za każdym razem inna, mimo, że zamawiamy po prostu "czaj" :) Zamawiamy też jedzenie z grilla, ale też ma dużo kolendry :( Zamówiony z karty "turkey" był wielkości gołębia... :) Za to na deser pijemy koniak Ararat. Tzn. ja nie piję ;)
Przejechane: 270 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz