wtorek, 26 lutego 2013

Karaiby 2013 - Podróż w czasie i przestrzeni

26 stycznia 2013 - sobota
27 stycznia 2013 - niedziela

Wstajemy przed szóstą rano. po pierwsze jest już jasno, po drugie tyczu ucieka na samolot do Portoryka i dalej do USA, a poza tym trzeba powoli przestawiać się na czas europejski. Śniadanko jemy z tego co zostało i jeszcze się nadaje do jedzenia, wywalamy bety na keję i robimy ostatnie porządki przed zdaniem jachtu.

Urodził się chytry plan, żeby zdać jachty szybciutko i zapakować się w wynajęte samochody, pojeździć po wyspie i nimi również dotrzeć na lotnisko, więc każda załoga oddelegowała jedną osobę do grupy ogarniającej wypożyczenie samochodów. Znalazłam się w tej trójce i razem z Asią i Krzyśkiem poszliśmy załatwiać co trzeba.


No nie do końca, bo Krzysiek wyrwał się do przodu i gdy go z Asią znalazłyśmy już się dowiedziałyśmy  że w jednej wypożyczalni nic nie mają, a druga jest zamknięta i powinni ją otworzyć między ósmą trzydzieści a dziewiątą. no więc pijemy kawkę w knajpce, czekamy, dalej zamknięte, znajdujemy jeszcze dwie wypożyczalnie, ale wyśmiewają nas że jest sobota i w ogóle czego my chcemy... W końcu otwierają tę wypożyczalnię na której otwarcie czekaliśmy i znowu fiasko. Autek nie ma i nie będzie i w ogóle to przeszkadzamy lokalnym w nicnierobieniu.

Wracamy do portu. Zdawanie katamaranów trwa wieki, więc lądujemy w knajpie i tak siedzimy, sączymy drinki, jachty dalej się zdają. W międzyczasie okazuje się, że jednak musimy się jeszcze odprawić.. ech ta papierologia. Czas mija na niczym. Prawie, bo organizujemy busy, które zawiozą nas na lotnisko i udaje się nam odprawić on-line i wydrukować bilety, co by szybciej poszło na lotnisku. Jemy, pijemy łapiemy ostatnie ciepłe widoki..







W końcu jedziemy na lotnisko. W terminalu przebieramy się w europejskie ciuchy. Mam wielki stres czy zmieszczę się w dżinsy. W sumie nie tylko ja mam pewne obawy. Ale udaje się - jest nawet trochę luzu :) Generalnie wszyscy dziwnie się czują "ubrani". Dwa tygodnie lataliśmy "w majtkach i boso" i teraz założenie butów i spodni to nie lada wysiłek.

Zrzucamy bagaże. Żeby było szybciej lekko przemodelowujemy barierki na lotnisku, tak, żeby ci z już wydrukowanym biletem mogli skorzystać z kolejki priorytetowej ;) Potem buszujemy po bezcłówce (kupuję rum :) i perfumy - tym razem "Diabeł pachnie Pradą")



W samolocie (takim samym jakim tu przylecieliśmy) czas mi minął dość szybko - jedzonko na powitanie, kawałek filmu i spanie. Teleportowałam się prawie do samego Paryża. Lądujemy na Orly.

Paryż wita nas temperaturą na plusie :) i deszczem :( Ekipa zaczyna się rozdzielać. Jedni pędzą na samolot do Polski z lotniska CDG, inni zostają do jutra. Ja zostaję jeszcze chwilę, bo mam lot koło trzynastej.


Wspomnienie raju utrwala butelka rumu, którą Qba ma w bagażu podręcznym, a nawet całkowicie "pod ręką"...


Żegnam się z ekipą. Uścuski, serdeczności... Qba stwierdza że wracam odmieniona, łezka kręci mi się w oku.

Przemieszczam się do drugiego terminalu na Orly automatyczną kolejką. Jest jakośtak szaro i smutno


Chcę zjeść coś ciepłego. Widzę jakieś kanapkowe stoisko z opiekaczem do podgrzewania. Proszę o kanapkę na ciepło. "Nie da się". Plugawe przekleństwa dotyczące Francuzów cisną mi się na usta. Ląduję w McShicie na BigMacu. Paskudztwo, ale ciepłe...

Wsiadam w samolot do Berlina. Przesypiam całą drogę i "za chwilę" jestem już w Schoenefeld. Stąd odbiera mnie samochodem Leff i jedziemy do Poznania, gdzie od  Nowego Roku stoi mój samochód. Do Krakowa wrócę pewnie za parę dni... na razie jeszcze przedłużę sobie "wakacje", bo nawet jak pracuję spoza domu to czuję się jak na urlopie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz