środa, 13 lutego 2013

Karaiby 2013 - Piraci z Karaibów / The roof is on fire

22 stycznia 2013 - wtorek

Sen przerywa mi Maciek, mówiąc, że wpływamy do portu. Jakiego portu? Na Bequia miało być kotwicowisko... Okazuje się, zę jednak wpływamy do Wallilabou Bay na St. Vincent. W nocy płynęliśmy za szybko, potem trochę dryfowaliśmy, nie opłacało się już nocować na Bequia, więc gdy tylko wstało słońce wpływamy do portu na St. Vincent.

Zrzucamy kotwicę, a lokalny "bojkowy" przycumowuje nas do drzewa na brzegu. Mamy nadzieję, że to nie jest korek do wyspy i nie zatopimy jej gdy cuma wyrwie drzewo ;)

Nie dziwię się, że wybrano tę zatoczkę jako scenerię do filmu. Przy wejściu do zatoki jest skalny łuk, na którym w filmie wisieli piraci, tu była kuźnia, w której pracował Will, biuro Norringtona z drugiej części, mostek, po którym uciekał Jack i jeszcze parę innych zabudowań. Niestety prawie wszystkie popadły w ruinę, lub zostały rozebrane. Trochę mnie to dziwi, bo mogliby to wykorzystać jako atrakcję turystyczną.







foto: Maciek
Jest prawie ósma. Pijemy drinki za kolejne szczęśliwe ocalenie.


Naszym dinghy robimy rundkę po zatoce i podpływamy po piracki łuk skalny.













foto: Maciek


foto: Maciek










Jemy śniadanie i chodzimy na ląd. W barze zamawiamy drinki. Po chwili kończy się pina colada. Znowu wszystko wypiliśmy ;) Mnie to w sumie nie przeszkadza, bo i tak nie lubię kokosu - biorę tequila sunrise :) 
W barze jest sporo rekwizytów związanych z kręceniem "Piratów z Karaibów". Przebieramy się, wspinamy tu i tam :) Gdy więcej osób wpada na pomysł wspięcia się na maszt "okrętu" Jacka Sparrowa to wałściciel zakazuje dalszych wybryków. Ech, chyba nie jest zadowolony z naszej wizyty ;)


























foto: Tomek





















foto: Tomek






























Potem z Gosią i Tokiem wychodzimy na tyły jakiegoś "hotelu", przechodzimy przez bramkę i idziemy gdzieś asfaltową drogą. 






foto: Tomek











Przejmuje nas lokales z maczetą, który daje nam banany i mówi, że 75% odwiedzających tę zatoczkę to Polacy. Rzeczywiście wszędzie wiszą polskie fagi. Antek, bo tak przedstawia się lokales,  mówi że buduje Polski Dom i że nam pokaże co zrobił. Prowadzi nas też do swojego baru. Odpala generatory i zapuszcza polskie reggae.








[MTBiker - to specjalnie dla ciebie... kiedyś "podarowałeś" mi tę piosenkę, gdy ją tam usłyszałam to aż mi się łezka w oku zakręciła... dzięki!]. 


Gadamy, wpisujemy się do księgi gości. Facet jest niesamowity. Gada do nas w połowie po polsku, opowiada o spotkanych Polakach, pokazuje biustonosze, które zostawiły w barze polskie dziewczyny. W asortymencie alkoholi jest Żubrówka, Sobieski, Żołądkowa Gorzka, Warka i piwo Proletaryat :) Proponuje żebyśmy się napili rumu Sunset o woltażu 84,5%. Tomek nalewa sobie słuszną porcję i mimo protestów Antka wychyla bez większego grymasu i przepija sokiem pomarańczowym. Jest bardzo wesoło. Robimy sobie fotki i miło gawędzimy. 






























Czas jednak nagli, więc wracamy na jacht. Gdy płyniemy z brzegu pontonem zahaczamy o cumę innego jachtu i gubimy korek od zbiornika paliwa w silniku... 

Znowu zaczyna padać. Michał przepłynął do zatoki obok i namawia nas na przeparkowanie się. Tyczu melduje, że mamy poważną awarię - pierwszy i drugi oficer  się zepsuli. Rzeczywiście trunki wypite u Antka zaczynają działać i Tomek i Gosią mają baaaardzo dobre humory. Po jakimś czasie podejmujemy jednak decyzję  że przemieszczamy się do Cumberland Bay. 
Podczas wychodzenia z Wallilabou Bay z głośników leci soundtrack z "Helikopotera w ogniu". Większość załogi ma helikopter w głowie. W dodatku mamy akcję "Beige cap down" -  zwiewa nam do wody czapkę Tycza. Robimy udane podejście i jedziemy dalej. 




W Cumberland Bay znowu przechwycają nas lokalesi, wręcz krążą wokół nas jak sępy, żeby tylko wziąć od nas cumę i zarobić kilka EC. 








foto: Maciek


foto: Maciek








Po udanym parkowaniu debatujemy, czy jeść coś w knajpie czy na jachcie. Wybieramy drugą opcję. Na ląd schodzimy wieczorem na imprezkę. Zaczynamy od knajpy najbardziej po prawej stronie. Jest wypasiona i takie też ma ceny. Po chwili przenosimy się do knajpy obok. Trochę obskurna, ale mają lepsze ceny, a że jesteśmy jedynymi klientami, to "rządzimy". Łączymy stoły i zaczyna się impreza. Królem balu zostaje Tomek. Rusza się jak Król Julian, a gdy zakłada pierzastą "koronę" nawet tak samo wygląda :)


























Impreza przenosi się na katamaran Qby - stojący między dwoma pozostałymi. Jest on najlepiej przystosowany do imprez. Oczywiście powrót na jachty nie jest bezproblemowy - jedni próbują wsiąść do cudzego pontonu, inni  w ogóle nie mogą trafić... Żeby przejść z łajby na łajbę trzeba trochę się nagimnastykować - np złapać rękami i przyciągnąć katamarany do siebie...  Ja na wszelki wypadek odnoszę swoje buty na swój katamaran, żeby ich nie zgubić albo nie zapomnieć... Jest głośno, są tańce. The roof, the roof, the roof is on fire :) Nie bardzo pamiętam, o której idę spać ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz