wtorek, 12 lutego 2013

Karaiby 2013 - Niebo

foto: Maciek
21 stycznia 2013 - poniedziałek

Wstaję koło siódmej rano. Na 7:30 ma być śniadanie, a ja mam wachtę kambuzową. Przygotowania trwają trochę dłużej i w efekcie mamy lekki poślizg. Ale nie ma dramatu, bo odprawę możemy zrobić i tak później niż myśleliśmy. Można też odwiedzić sklep.

Po raz kolejny odwiedza nas jakiś przedstawiciel mariny i marudzi, że nie mamy flagi Grenady wywieszonej pod salingiem i że zapłacimy karę. Po raz kolejny przepraszamy, ale już nie opłaca się flagi kupować, bo zaraz wypływamy.

Gdy oddajemy cumy zaczyna lać. W sekundzie jestem przemoczona. Nie przejmuję się tym, bo po kilku minutach deszcz ustaje, a po kolejnych paru jestem już sucha.

foto: Maciek


Plan jest prosty - chcemy dopłynąć jak najbardziej na północ. Na południu byliśmy dość długo, a w sumie chcemy być na Martynice we czwartek wieczorem, żeby w piątek rano zrobić sobie regaty na yolach - tych kolorowych łódkach, które widzieliśmy gdy wypływaliśmy w rejs. Planujemy nocny postój na kotwicowisku przy wyspie Bequia. Tyczu też przydziela zadanie - dogonić Michała, który wyszedł chwilę wcześniej. 

W sumie zaczyna się moja wachta na pokładzie, więc Stasek powozi, my obserwujemy co się dzieje. Dzieje się mało. Woda ma normalny morski kolor, ląd jest po prawej, wiatr ok. 60 stopni z prawej. Za to niebo jest genialne. Cały dzień w zasadzie spędzam na patrzeniu się w chmury, które układają się w fantastyczne kształty.












Koło pierwszej stwierdzam, że idę się zdrzemnąć. Gdy się budzę, słońce jest dziwnie nisko. Okazuje się, że przespałam ponad trzy godziny i jest już dobrze po czwartej. 







Wieje nieźle, fale są. Dogoniliśmy Michała. Idę na dziób, i stoję na siatce. Jest jak na kolejce wysokogórskiej w wesołym miasteczku. Góra, dół, góra, dół. Słychać tylko szum morza i granie stalowych lin z przodu. Woda moczy mi nogi do kolan. Gdy wracam na dziób idzie jeszcze po kolei kilka osób. Maciek, rzucony falą, wpada z impetem na siatkę i robi w niej dziurę piętą. Tyczu łata siatkę i znowu można na nią wchodzić, ale jakoś nie ma chętnych. 


Myślę żeby zrobić obiad. Jakiś kuksus. Ale wszyscy wolą kanapki. Kolejną wachtę mam o dwudziestej. Za kilkanaście minut zajdzie słońce, więc znowu idę w kimonko.

Chwilę przed ósmą budzi mnie Tomek i wychodzę na pokład. Lecimy na Bequia. Michała przegoniliśmy, z Qbą się zrównaliśmy. Jest dobrze. Za to u mnie słabo. Znowu robię coś nie tak. Albo nie robię i też jest źle. Przez chwilę płyną mi łzy po policzkach, ale potem przechodzi. 

Księżyc świeci jasno, więc widać chmury. Jedna wygląda dość groźnie i może z niej przylać. W sumie ja widzę w niej aniołka z przykulonymi skrzydłami, ale po chwili już widzę Cylońskiego myśliwca. Na szczęście chmura zostaje w tyle. Mocno przywiewa, ale z drugiej strony fala przyjemnie kołysze i działa usypiająco. Z Tomkiem stwierdzamy, żę może pomoże jakiś drink. A na pewno nie zaszkodzi.Rozlewamy sobie piwo ze spritem. Żeby było lekko. 

Płyniemy dość szybko, zostawiając pozostałe katamarany w tyle. Michała ledwo widać na horyzoncie. Lecimy za szybko. Wieje czasami pod 25 węzłów i podróż mija szybciej niż byśmy chcieli. Trzeba zwolnić. Rolujemy nieco genuę. Potem zakładamy drugi ref na grocie. Nie bez problemów, bo jest nas trójka na pokładzie, z czego ja nie bardzo nadaję się do pomocy, z racji mojego doświadczenia, a raczej jego braku... W efekcie Tyczu przez 45 minut siedzi przy maszcie bo patenty do refowania nie są najszczęśliwsze, a Tomek walczy ze sterem, żeby utrzymać katamaran w linii wiatru, ale nie robić zwrotów. Chwilę wcześniej Stasek zastrajkował - siłowniki tak mocno dostawały w tyłek, żeby kontrować ster, że Staskowi odcięło prąd. Trzeba więc było przejść na sterowanie ręczne i podładować akumulatory. W nocy solar nie działa więc nie doładowuje prądu, a wiatraczek generujący prąd z wiatru nie działa od samego początku. W efekcie musimy co jakiś czas odpalać silniki, żeby "nakarmić" Staska kilkoma voltami. Manewry skończyły się jednym dodatkowym zwrotem. Jak zwykle wszystkie ciekawostki zdarzyły się na naszej wachcie ;)
Koło północy wpływamy w strefę Ciemnej Strony Mocy. Z czarnych chmur widocznych na horyzoncie zaczyna padać. Dobrze, że moja wachta już się kończy, bo nie jest przyjemnie. Przekazujemy pokład kolejnej trójce, pijemy wodę, jemy ciasteczka i chipsy i powoli składam się spać z powrotem na lewą koję dziobową. Fala jest usypiająca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz