wtorek, 19 lutego 2013

Karaiby 2013 - Teraz może być tylko lepiej

25 stycznia 2013 - piątek

Śpimy krótko. Przed trzecią budzę się bo chce mi się siku. W sumie zaraz mamy wychodzić w morze. Przez głowę mi przechodzi, żeby pomóc na pokładzie, ale w zasadzie - nie moja wachta, a ciepłe "łóżko" wzywa głośno, więc daję się porwać mojej naturze śpiocha i wracam do kabiny. Gdy się budzę w jesteśmy już "zaparkowani" w Rodney Bay, słońce już wzeszło i generalnie jest piękny dzień. Odstawiamy Asię i Marcina na ich katamaran i zaczynamy zajmować się życiem. A więc drink za kolejne szczęśliwe ocalenie, śniadanko i relaks. W końcu to ostatni dzień na morzu i trzeba to wykorzystać.






Po raz drugi podczas tego wyjazdu uprawiam foczing/plażing/smażing. Czytam książkę i "dla odmiany" uzupełniam płyny piffkiem.

foto: Claudia

foto: Claudia

foto: Claudia

foto: Tomek

Okazuje się, że rano rodzinny team Maciek i Marcin złapali barakudę - będziemy ją jeść na kolację :)

foto: Maciek

foto: Maciek

foto: Maciek

Od Michała z kolei dostajemy duuużo kokosów - oszabrowali jakiś park narodowy chyba, bo mają tego mnóstwo ;) Maciek otwiera te zielone i napełnia rumem. Te brązowe rozłupuje na części do chrupania.


Claudia za buziaka i puszkę piwa "dostaje" od lokalesa kapelusz z palmowych liści.

foto: Maciek

foto: Maciek

Marudzimy jeszcze przez chwilę łapiąc ostatnie momenty relaksu. Ciężko jest zyć lekko ;)


Ruszamy w stronę Martyniki. Wieje bardzo fajnie - znowu jest pięknie. Nawiązujemy kontakt z innymi jachtami - Michał jest niedaleko, a katamaran Qby popłynął w kierunku Fort-de-France ;) i musieli zmienić kurs na prawidłowy w związku z czym są sporo w tyle ;)




Idę na moje ulubione miejsce na dziób - stoję na siatce, trzymam się stalowych lin, słucham jak grają. Widzę żółwia i niezliczone ilości latających ryb - od takich malutkich po całkiem spore. Raz nawet widzę jak taka ryba wyskakuje i leci, bo goni ją inna ryba :)
Stanie na siatce wietrzy umysł. Oczyszcza. Stoję tam i myślę sobie: "mała, jest styczeń, a ty jesteś w ciepłych krajach, na drugim końcu świata, z dala od szarej codzienności, otaczają cię świetni, pozytywni ludzie, którzy cię lubią za to że jesteś, którzy są ci życzliwi, którzy ci pomogą, jest ciepło, przyjemnie, beztrosko, cudownie, jest piękne turkusowe morze, wspaniała przyroda... zapracowałaś sobie sama na ten wyjazd, na tę przygodę, jesteś coś warta, coś osiągnęłaś, uszy do góry, teraz może być tylko lepiej". Łzy płyną mi po policzkach, momentalnie suszy je wiatr, ale jest lepiej...








Kilkanaście mil przed portem dopada nas mocniejszy wiatr. I deszcz :) Tyczu podejmuje decyzję - refujemy się. No więc zmniejszamy powierzchnię żagli i w tym momencie przestaje wiać... Super ;) Ech... Jesteśmy już na tyle blisko i kurs jest na tyle niekorzystny, że w ogóle zrzucamy szmaty i jedziemy na silniku. Jeszcze godzina i rejs się skończy. Gdy wpływamy na szlak prowadzący do portu widzę jak Tyczu siada przy maszcie...widać, że nie lubi schodzić z morza, po raz ostatni na rejsie zawijać do portu... Plaża, którą jako pierwszą podziwialiśmy zaraz po starcie rejsu wydaje się być taka nijaka w porównaniu z tymi cudami, które zobaczyliśmy bardziej na południu... Człowiek się przyzwyczaja do pięknych widoków jednak baaardzo szybko :)




W porcie pijemy za kolejne szczęśliwe ocalenie. W sumie nie bez problemów, bo znowu nam się skończył alkohol. Załoga Michała robi wystawkę ze swoich zapasów i oferuje w cenie 60 $ za butelkę ;) Nie korzystamy z tej "promocji", tylko Claudia -jak rum serwis i liquid manager idzie do sklepu po trunki.

Ogarniamy się z podstawowymi rzeczami - tankowanie wody, prąd, prysznice, jedzenie. Barakuda jest bardzo smaczna :) Nawet pakujemy się i sprzątamy jachtowy bałagan, który urósł przez dwa tygodnie, bo rano chcemy zdać jachty jak najwcześniej (a Tyczu musi o 6 rano pędzić na samolot).




Wieczorem siedzimy w knajpie Mango i pijemy drinki. Pina colada jest podobno średnia, a moje mohito jest zbyt alkoholowe i nawet go nie dopijam. Przenosimy imprezę na jacht. Najpierw nasz, a potem Qby. Taka mała ostatnia pożegnalna imprezka. Coraz bardziej boli mnie prawa stopa - widzę że jest przecięta i generalnie tłumaczę sobie to tym, że w słonej wodzie wszystko się średnio goi. Chyba przecięłam sobie ją podczas imprezy na której "płonął dach". Do wesela się zagoi ;) Z imprezki u Qby wracamy w znakomitych humorach. Nawet udaje nam się znaleźć korek do silnika w naszym dinghy :) Kto by pomyślał? ;) Wszystko jest super z wyjątkiem jednej rzeczy - dlaczego te poręcze na kei są tak nisko?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz