środa, 20 września 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 9 - Szutrowy raj

05 sierpnia 2017 - sobota

Rano jest... rześko. Na trawie oraz na motocyklach jest warstwa szronu. Ale dzień zapowiada się ładny i słoneczny - nie ma ani jednej chmury na niebie. Słowacy są lekko zmęczeni - wszystko zwalają na to, że pili wodę "niegazirowaną", pewnie po "gazirowanej" by nie było problemu ;)

Bez pospiechu jemy śniadanie i pakujemy się. Lokalne panie rozkładają na trawie kiermasz filcowych wyrobów, więc mamy też czas na shopping. Tak naprawdę chcemy też \zwiedzić karawanseraj, ale jeszcze nie jest otwarty o tej porze i, mimo, że prosimy o otwarcie, gdzieś ta prośba umyka a my nie chcemy czekać w nieskończoność. Więc zwiedzamy tylko z zewnątrz, a ja oczywiście muszę wleźć na górę.









Te, które mają mniejsze baki w swoich motkach kupują od Słowaków paliwo, żeby jakoś dojechać do najbliższej stacji w At-Bashi, oddalonej o ok. 80 km.

Jesteśmy prawie gotowe do startu, ale moto bawarki znowu nie odpala. Potrzebna jest kolejna wymiana świec. Problem w tym, że już nie mamy nowych, więc trzeba wkręcić te wykręcone wcześniej.

Ponieważ ta operacja chwilę potrwa, a my jesteśmy już wszystkie w blokach startowych do wyjazdu zostawiamy Bawarkę i wóz serwisowy, a same udajemy się do At-Bashi. Mam największy zapas paliwa w moim powiększonym baku, więc zamykam grupę - będę robić za cysternę, gdy zajdzie taka potrzeba.

Jedziemy spokojnym tempem, żeby jak najbardziej zoptymalizować spalanie.

W pewnym momencie Ewa staje na poboczu, a motek nie odpala. Organoleptycznie sprawdzamy, że paliwo jeszcze ma, więc powinno być OK. Odkręcam kraniki na rezerwę i moto ożywa i jedziemy dalej.


Do stacji mamy jeszcze jakieś 4 km i motek Ewy znowu staje. Tym razem "nad rzeczką opodal krzaczka" gdzie lokalna rodzina robi sobie piknik z arbuzami. Jak tu utkniemy to przynajmniej wprosimy się na lunch :)

Paliwo jeszcze jakieś jest, więc sprawdzamy stan filtra powietrza, z którym Ewa miała już problemy. Odpalamy motek bez filtra, zalewając go również litrem paliwa upuszczonego z baku mojej Kozy. Odpala, wytrzepujemy filtr, wsadzamy na miejsce - ponownie odpala. Problem zażegnany - można jechać się tankować.

Stacja ma wymowna nazwę "PCK" i rzeczywiście jest ratunkiem dla większości z nas. Ja zalewam tylko 10 litrów, resztę dotankuję w Naryniu lepszym paliwem. Na stację dojeżdżają do nas Bawarka i Malinowy Król.

W Naryniu tankujemy na Gazpromie i czekamy na auto. Ja ten czas wykorzystuję na doładowanie telefonu komórkowego - tym razem pani w spożywczaku wykorzystuje do tego specjalny terminal. Wracam na stację, gdzie są już wszyscy. Są też lokalni motocykliści na szlifierkach. Oczywiście zwracamy uwagę na szczupłą brunetkę, która zdecydowanie poza kaskiem nie ma na sobie stroju motocyklowego. Po chwili jedziemy na lunch do tej samej restauracji, w której ostatnio było disco. Tym razem jest nieco większy wybór potraw, ale i tak nie to, co podane w karcie.

Posilone wsiadamy na motki i jedziemy w kierunku jeziora Song Kul. Najpierw asfaltami i "główną", potem skręcamy w szutry i piękne krajobrazy.

















Wisienką na torcie są szutrowe serpentyny na końcu doliny, którymi wspinamy się na rozległy płaskowyż, na którym znajduje się jezioro. Ola i Sambor zakładają się, czy będą gleby na ciasnych winklach. Zakład wygrywa Ola - żadna z nas nie poległa na agrafkach. A widok z góry jest naprawdę niesamowity.



























Wzdłuż jeziora jedziemy jeszcze kilkanaście kilometrów i docieramy do naszego jurtowego obozu. Czas na relaks. Bania (w sensie kąpiel, jak wczoraj) i chillout.








Na zachód słońca wybieramy się w bardziej ustronne miejsce. Niestety - nie jesteśmy sami - po pierwsze towarzyszą nam chmary komarów. Po drugie, nie da się przejść spokojnie koło Kirgizów, którzy też przyjechali w te piękne okoliczności przyrody - widząc nas od razu częstują wódką i jedzeniem - ziemniakami z czymś. Ciężko się wymigać.




















W końcu siadamy między ostami a krowimi plackami i delektujemy się pięknymi kolorami zachodu słońca, idealnie współgrającymi z kolorami piwa i koniaku...

Potem czeka nas kolacja, na którą jesteśmy lekko spóźnieni. Co ciekawe - znowu odpalają nam kozy w jurtach, ale tym razem używają drewna (skąd oni je tu wzięli?) i może dlatego jest nieco chłodniej niż po opaleniu brykietami pochodzenia zwierzęcego :)


Przejechane: 240 km


1 komentarz: