czwartek, 14 września 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 5 - Shit happens

01 sierpnia 2017 - wtorek

Wczoraj przed pójściem spać umówiłyśmy się, że dzień zaczynamy jogą o 7:15. Nastawiam budzik na parę minut wcześniej, ale o umówionej porze nikogo nie ma poza namiotami, co więcej, nie widać absolutnie żadnego krzątania czy innych ruchów wskazujących, że ktokolwiek wstał. Dopiero koło ósmej widać jakieś pierwsze aktywności. Na śniadanie jemy twarde jak kamień buły. Procedurę startową mamy wybitnie spowolnioną i ruszamy dopiero około 10. Chyba wszyscy musieli się zregenerować. W dodatku motek GaGatka jakoś nie kwapi się, żeby zapalić, więc chwilę trwa, zanim da oznaki życia.

Kontynuujemy wczorajszą drogę, korą rzekomo nie jeżdżą samochody (uwaga, ten wczorajszy dzisiaj wraca, więc też go spotykamy). Trzeba bardzo uważać, na dziury wykopane przez świstaki. W sumie dość łatwo je zauważyć - jeśli na trasie jest łatka piasku, to tam jest dziura i należy ja ominąć, bo można nieprzyjemnie wpaść w nią motkiem. Tak jak i wczoraj przeprawiamy się przez kilka strumieni. Są sporo łatwiejsze, ale i tak trzeba zachować czujność. Ja w jednym z nich trafiam przednim kołem na spory kamień, co wytrąca mnie z równowagi i zmienia mi trajektorię jazdy - wyjeżdżam z rzeki dwa metry obok drogi, po jakimś stromym brzegu, ale obywa się bez upadku.







Dla odmiany motek Bawarki nie chce odpalić. Próby odpalenia na pych kończą się spacerem farmera pod górkę. Żeby naprawić usterkę trzeba motek rozkręcić. Facetom bardzo dobrze idzie, więc my tylko obserwujemy postępy prac. W końcu się udaje i możemy jechać dalej.










Jest pięknie. Pusto, zero ruchu. Dróżki, rzeczki, kamienie.








Rzeki przejeżdżam ze zdwojoną uwagą, żeby nie powtórzyć błędów z wczoraj i dzisiaj. Za to tuż za jedną z nich mocno zarzuca mi tyłem na luźnym żwirze i kamieniach i obraca w lewo. Nie utrzymuję motka i przewracam się... prosto w kupę końskiej kupy. Pewnie zwierzaki przystają tu przed wejściem w rzekę... No cóż, shit happens...




 Od razu włażę do strumienia i zmywam nieczystości z ubrania. Potem przy pomocy camelbaga myję motocykl - nie chcę wjeżdżać do rzeki, zęby nie prowokować kolejnego nieszczęścia. Po dwóch minutach i ja i motek jesteśmy czyści jak łza i już nie muszę się obawiać, że dzisiejszy dzień albo i całą resztę wyjazdu spędzę w izolatce z powodu słodkawego smrodu...

Dojeżdża reszta ekipy i możemy ruszać w dalszą drogę. Prawie, bo GaGatek znowu nie może odpalić motka... Zdarza się to jeszcze kilka razy na trasie.
















Pogoda nieco się psuje i lekko kropi, ale dzięki temu się nie kurzy, choć w sumie i tak mało się kurzy bo jedziemy po trawie lub kamieniach.

Dzięki napotkanym lokalesom znajdujemy (tj. oni zjeżdżają parę kilometrów z drogi, żeby nas poprowadzić) jurtę stołówkową i możemy zjeść lunch.



Jurta jest bardzo ładna, a na stoły wjeżdżają słodkie smakołyki - dżemy, musy (malinowy wygrywa!), miody, ciastka, śmietana, coś jak kruche ciasto, ale chyba to bardziej masło z jakąś kruszonką o takim posmaku. Czekając na jedzenie relaksujemy się na matach przy stole. Lokalny kot molestuje moją stopę i czuję się jak Król Julian :)







Na stole pojawiają się sałatki, makaron z mięsem, a pani gospodyni w wielkim wiadrze przynosi kumys i wielką chochla nalewa do miski słuszną porcję każdemu z nas. Nie jestem fanką przetworów mlecznych i chyba na pewno nie entuzjastką sfermentowanego kobylego mleka (3% alkoholu), ale, żeby nie było, próbuję tego "przysmaku". Ale tylko próbuję... Swoje porcje wypijają chyba tylko Gosia i Złomek. Niektóre nietknięte porcje lądują z powrotem w wiadrze ;) Pewnie te tknięte w sumie też tam wylądują...





Po poobiedniej herbatce wsiadamy na motki i jedziemy dalej. Krajobrazy są cudowne, pogoda się poprawia, więc mamy kilka przerw na fotki czy kręcenie filmów.































Zbliżamy się do Narynia, o czym świadczy fakt, że pojawia się coraz więcej cywilizacji. W wioskach jest asfalt, pomiędzy nimi - szuter.



Naryn to największe miasto w okolicy, więc zaznamy cywilizacji. jednak w hotelu (Khan) , który mamy na oku nie ma miejsc dla naszej grupy, więc rozpoczynają się poszukiwania noclegu.


Zaproponowana kwatera okazuje się mocno hardkorową opcją, więc Ola i Sambor jadą poszukać alternatywy. W końcu udaje się znaleźć całkiem sensowny hotel (Aska) blisko pierwotnie zaplanowanej lokalizacji. Na parking wjeżdżamy przez furtkę, która nie otwiera się do końca, z powodu stojącego za nią drzewa, więc wymaga to trochę precyzji.

Kwaterujemy się i odświeżamy. Ja postanawiam wyprać swoja bluzę. Gdy przy trzecim płukaniu woda jest dalej czarna, poddaję się i olewam temat. Poza tym - jutro znowu się ubrudzi.

Idziemy coś zjeść. W jedynej restauracji w najlepsze trwa dyskoteka i jakiś wieczór panieński. Na pierwszej stronie karty dań jest in formacja, że od 19 do 22 pobierane jest 20 COM od osoby za muzykę... Jeśli chodzi o jedzenie, to do wyboru jest tylko ryba, albo wołowina. Ale ważne, że jest piwo :) Zamawiamy jedzenie, bawimy się, bo jest wybitnie specyficznie...







Przejechane: 177 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz