o porannej jodze zapominamy i na tym wyjeździe chyba będą z tego nici. Śniadanie (wszystkie potrawy są z kolendrą, więc się nie najadłam...) jest o 9:00, a wyjazd jeszcze sporo później, bo trzeba naprawić coś w delice i pospawać jeden z motocykli. Czas wykorzystujemy na pakowanie, ładowanie sprzętu elektronicznego "na zapas". Ania otwiera salon fryzjerski... Potem service car jedzie na zakupy a my tankujemy motocykle. Wtedy też przychodzi mi SMS, że cały mój pakiet internetowy się skończył. Ale jak to? 12 GB? Już? Głównie w trybie offline? Nie może być... W sumie przez następne dni i tak nie będzie zasięgu, więc doładuję konto przy jakiejś najbliższej okazji jak się nadarzy.
W końcu chyba czekamy odpowiednio długo, bo bezkosztowo pozwalają nam jechać dalej. Otwierają nam szlaban i jedziemy tym razem w dół. Tam czeka nas kolejny posterunek, na którym procedura się w sumie powtarza, ale tym razem Ola podpisuje dokument, że bierze za Bawarkę odpowiedzialność i już. Załatwione. Przyjeżdża delica i kilka dziewczyn i pytają, czy czegoś nie zgubiłam. Pada na mnie blady strach, bo rzeczywiście - na poprzednim posterunku wyciągałam paszport z małego rearbaga schowanego w rogalu... Ani jednego ani drugiego nie zapięłam, bo paszport wsadziłam po kontroli do plecaka. No i kilkadziesiąt metrów po starcie wypadło mi wszystko - nie tylko rearbag, ale i wszystko z niego i jeszcze podręczna kosmetyczka. Wszystko udało się dziewczynom pozbierać... Więc nie straciłam powerbanków, kabli, wtyczek i przejściówek i większości kasy, która również w rearbagu była. Za to nie znalazła się kosmetyczka z małym ręcznikiem, dwoma batonami, pudełkiem tamponów i sprayem z wody morskiej do nosa. W sumie niewielka strata...
Jedziemy kawałek i stajemy w fajnym miejscu, żeby zjeść lunch. Ale ani Ewa ani auto nie dojeżdżają. Cofamy się około kilometra. Tym razem zastrajkował motek Ewy i trzeba mu zmienić filtr powietrza. W takim razie lunch zjadamy w miejscu naprawy. W menu są lepioszki i arbuz. Przy okazji każda sprawdza poziom oleju w motku. Gagatek, Ola i ja musimy zrobić dolewki.
Kilka km dalej jest spory most na dużej rzece. Tuż przed nim gaśnie moto Bawarce i już nie odpala. Przejeżdżamy kawałek za most i tam czekamy na wszystkich. Długo czekamy. Jedne dziewczyny zasypiają na motocyklach, inne przy drodze. Emilka częstuje nas miętówkami, choć gdy otwiera torebkę z cukierkami stwierdza "no, nie tego się spodziewałam" - miętówki okazują się mini kulkami kurutu czyli tego wyschniętego sfermentowanego mleka. Emi i ja próbujemy po sztuce, ale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Zjeżdżamy nad rzekę i między świstakowymi dziurami i krowimi plackami rozkładamy obóz. Dość mocno wieje i jakoś jest średnio przyjemnie. W dodatku na horyzoncie się chmurzy - może deszcz zatrzyma się na górach i do nas nie dojdzie.
Przejechane: 115 km
Informacje praktyczne:
- strefy przygraniczne - w wielu krajach można w nie wjechać dopiero po załatwieniu niezbędnych pozwoleń. Dotyczy to chyba wszystkich stref w pobliżu Chin, w każdym kraju z jakim graniczą ;)
No i fajnie ,tylko kosmetyczki szkoda ale żeby były tylko takie straty
OdpowiedzUsuńJak zawsze ciekawie. Przy poprzednich Twoich relacjach zastanawiałem się jak smakuje ta kolendra, której tak nie lubisz. No i parę dni temu miałem okazję jeść obiad w knajpie gruzińskiej w Poznaniu. Jakiś placek z mielonym mięsem w środku. Całość była posypana kolendrą właśnie. Makabra. Dla mnie to dziadowskie ziele ma smak szpitala. Ohyda. :)
OdpowiedzUsuń