niedziela, 17 września 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 7 - Konie nie-mechaniczne

03 sierpnia 2017 - czwartek

Leje do czwartej nad ranem. Podobno, bo ja śpię jak zabita, więc nic nie słyszę. Rano czeka nas przez to suszenie namiotów. a mnie dodatkowo wszystkiego tego, co miałam w rogalu (na szczęście nie było tam nic super wrażliwego na wodę). Na śniadanie robimy jajecznicę - w sumie wczoraj padła taka nieśmiała propozycja-marzenie, że obok jest jakieś domostwo, więc pewnie maja kury, więc może jajka od nich kupić, lub podprowadzić w ostateczności, ale okazuje się, że Ania zadbała o to wszystko wczoraj w sklepie i nie zdradziła niespodzianki aż do teraz.


GaGatkowy motek od rana dostarcza wrażeń, bo znowu nie chce odpalić. Poranny rozruch jest więc zapewniony.


Jedziemy przez most i dalej drogą, aż dojeżdżamy do skrętu nad jezioro Kol Suu, gdzie czekamy na wszystkich. Motek GaGatka gaśnie i nie chce odpalić. Razem z Olą postanawiamy, że trochę popchamy, ale bieganie na 3000 m n.p.m. dość szybko kończy się zadyszką. Stwierdzamy, że zostawimy tę przyjemność facetom - w końcu całymi dniami wożą tyłek w aucie, więc trochę ruchu im nie zaszkodzi.





Droga jest zdecydowanie gorsza. Śliska. W dodatku kropi. Ale przez chmury przedzierają się piękne widoki.






Dojeżdżamy do ostatniej osady, tuż nad rzeką. Żeby się dostać do jeziora trzeba ją przekroczyć. Woda jest dość wysoka, nasze auto na pewno nie przejedzie. A my na motkach raczej też nie mamy się co pchać na drugą stronę. Zostaje więc opcja przeprawy na koniach, co i tak było w sumie planowane jako alternatywa. W takich miejscach zawsze można wynająć konie, bo lokalesi je hodują. A dodatkowo są mistrzami w jeździe - nawet kilkuletnie dzieciaki radzą sobie znakomicie i pewnie zanim nauczą się chodzić, to już pewnie czują się w siodle.





Zanim wszyscy dojadą zamawiamy gorącą herbatę i zastanawiamy się nad planem. Pogoda nie jest najlepsza - deszcz gdzieś krąży wokoło. Herbata jest dobrodziejstwem. Ewa dostaje nagrodę za tekst dnia, gdy dostaje od pani gorący napój - "Dziękuję. Spasiba, w sensie."



Koni niestety jest mniej niż nas, a w dodatku będą dopiero za jakieś trzy godziny. Z drugiej strony jak już tu jesteśmy, to szkoda by było wyjechać i nie zobaczyć szmaragdowego jeziora.

Auta długo nie ma. Wysyłamy Bawarkę, żeby sprawdziła co się stało. Okazuje się, że delica, chcąc ominąć błotniste koleiny na drodze wpakowała się po osie w grząską trawę. Wszystkie 4 terenówki, jakie były w okolicy pomogły ją wyciągnąć z błota...

Zapada decyzja, że czekamy na konie, integrując się z lokalesami. Jak zwykle najlepszym, obiektem do obserwacji są dzieci - grają non stop w piłkę, nie przejmują się za dużymi butami i generalnie dobrze się bawią.







Pogoda się nieco poprawia i w końcu są nasze konie. Będzie ubaw, bo kilka z nas, w tym ja, nigdy nie jeździło konno. Dostajemy szybką instrukcję obsługi i można jechać. Mój koń niestety na początku tylko jeździ na wstecznym i żadne "ciu" nie powoduje, że jedzie do przodu. Może mam zły akcent?









Na początek czeka nas przeprawa przez rzekę. Prąd jest dość silny, ale konie radzą sobie całkiem dobrze. W wycieczce towarzyszy nam Pan Kirgiz (na jednym koniu z Anetą) i lokalna suczka.




Droga jest dość długa i prowadzi przez całkowite bezdroża, grząskie bagna i kamienne ścieżki poprzecinane strumieniami. Na moto byłby to niezłe wyzwanie w tych warunkach - wkleiłybyśmy się w błoto aż miło.

Mój koń jest nieco oporny w prowadzeniu. I w dodatku albo wlecze się z tyłu, albo wyprzedza wszystkich, po czym znowu zwalnia, żeby być ostatnim. Jak tu się wrzuca drugi bieg?
















Za moreną czeka na nas piękne jezioro o niesamowitym kolorze. Spędzamy tam trochę czasu.













Jest też opcja popływania pontonem z silnikiem - godzina za 100 $. Nie korzystamy z tej okazji. Za to na ponton wsiada nasz Pan Kirgiz i gdzieś płynie z gośćmi za skały. To nieco opóźnia nasz powrót, więc w efekcie nad jeziorem spędzamy więcej czasu niż to było w planach. Na nieszczęście zaczyna wiać i znowu straszy deszczem.



Gdy zbieramy się do odwrotu, nad Kol Suu docierają Ania i Złomek - przyszli tu na nogach, zrezygnowali z jazdy konnej jeszcze przed przejściem przez pierwszą rzekę. Po drodze mijamy też kilka samochodów 4x4 z ekipą, którą poznałyśmy podczas lotniskowych przygód.



Konie w dół idą jakby żwawiej - nie wiem, czy jest to wynikiem tego, że znowu zaczęło padać, czy tego, że czują że w domu odpoczną i podjedzą. Jeszcze tylko ostatnie przejście przez rzekę i jesteśmy w bazie.






Decydujemy, że zostajemy tu na noc. W sumie to trochę wieje nudą, ale można się wyciszyć. Pospacerować po wiosce i porobić fotki, pograć z dzieciakami w piłkę, poprzyglądać się jak żyją tu ludzie. Dzieciaki dostają od nas balony i zimne ognie. Robi się świątecznie :) A najważniejsze, że przestaje padać.































Na noc rozpalają nam w jurtach kozy. Nie ma drewna, więc używany opał to wysuszone kupy zwierząt hodowlanych. W jurcie obok robi się prawdziwa sauna, w tej, w której ja śpię jest sporo chłodniej. Coś się nie rozpaliło za dobrze...



Przejechane: 34 km



Informacje praktyczne:

  • Noclegi w jurtach - w wielu miejscach postawione są poza jurtami/barakami dla mieszkańców wioski również jurty na wynajem, dla turystów. Zazwyczaj jest w nich łóżko i pościel, ale dobrze jest mieć własny, ciepły śpiwór.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz