sobota, 8 lipca 2017

Moto Corsica 2017 - Dzień 8 - Monte Cinto

05 maja 2017 - piątek

Po śniadaniu, na którym tradycyjnie sortuję kostki cukru na spodeczku mamy do wykonania ważną misję. Musimy wydrukować bilety na prom z Bastii do Livorno. Wypływamy jutro rano i chcemy temat ogarnąć dzisiaj, żeby mieć wszystko przygotowane. Pytamy pani w recepcji (po angielsku) czy można wydrukować kilka stron. Niestety nie (odpowiada po francusku), drukować można na poczcie, która jest dwie uliczki obok. Zapakowani na motocykle zajeżdżamy pod pocztę. Tam naszym problemem zajmują się dwie osoby, bo nie bardzo nas rozumieją i nie wiedzą o co nam chodzi. W końcu jeden z pracowników poczty wbija nam w nawigację adres punktu xero/druk - podobno tam się uda. Kilka stromych uliczek dalej jest maleńki sklep biurowo-papierniczy i rzeczywiście można tu wydrukować nasze bilety. Pan na koniec mówi "ejtin sę" więc dostaje 18 eurocentów i trochę się krzywi. Chodziło mu o 80... Płacimy, chowamy wydruki i spadamy.


Odpuszczamy główną drogę na rzecz pozakręcanej podrzędnej D18, a następnie wjeżdżamy w D147, która zaprowadzi nas do pierwszego punktu na dzisiejszej liście miejsc do odwiedzenia. Po drodze natrafiamy na drogę zablokowaną przez owce, które musimy przepuścić. Są też świnki, które uciekają przed motocyklami (zwalniamy maksymalnie, ale i tak się boją). Dwie uciekają w bok, a trzecia zygzakiem po drodze przez dobre kilkadziesiąt metrów, zanim ucieknie w bok. Uśmiałam się setnie, bo świnka naprawdę robiła to z dużą gracją.





Droga prowadząca przez dolinę Asco pod najwyższy szczyt Korsyki, Monte Cinto (2706 m n.p.m.), jest - jak na tę wyspę przystało - piękna i pozakręcana. Ośnieżone szczyty są coraz bliżej i robi się wyraźnie chłodniej. Stajemy na samym początku doliny. Po chwili przejeżdża para na motocyklach. Kierownik na GSie jest zapakowany jak na drogę na księżyc. Po chwili z kufra centralnego wyskakuje york... Jak widać z psem można podróżować :)















Dolina kończy się ślepo - ośrodkiem narciarskim i początkiem szlaków górskich. Zostajemy na chwilę w tym miejscu na kawę i soczek, a także popatrzeć na  fińską ekipę, która przyjechała tu ciężarówką. Mają helikopter i piły do wycinki drzew. Odpalają ten sprzęt, helikopter robi sporo hałasu, po czym odlatuje i nastaje błoga cisza. Wraca po jakichś dwudziestu minutach.









Ruszamy w drogę powrotną, ale zatrzymujemy się po kilku kilometrach i... zamieniamy motocyklami. Dla mnie to pierwsza okazja, żeby przejechać się na GSie 1200 (tak, przysiadałam się, ale nigdy nie jeździłam).
















Zatrzymuję się przed jedyną wioską po drodze i czekam na Piotrka, ale coś go długo nie ma, więc jadę dalej. Droga jest jedna, nie zgubimy się. Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymuję się ponownie. I czekam.... czekam... Nie, no coś jest nie tak, nie był aż tak daleko za mną... Biorę do ręki telefon, żeby zadzwonić, i w tym momencie Piotrek dzwoni do mnie - gdzie jestem bo on przy skrzyżowaniu z główną drogą. Ale jak to? Ja tam będę za kilka minut. Okazało się, że Piotrek przejechał skrótem przez wioskę na trasie, a ja "obwodnicą" z ciasnych zakrętów...




Każdy przesiada się z powrotem na swoje moto. Wrażenia? GS 1200 to sprzęt zupełnie niewymagający - wszystko chodzi lekko i gładko, łatwo stawia się do pionu, jest wygodny, szybciej trzeba zapinać wyższy bieg, jedzie się płynnie i komfortowo... Wolę Oliviera - tu czuję, że jadę i muszę się napracować, żeby wyszło. Niby mniejszy, ale bardziej wymagający i mniej wybacza. Zupełnie inne motki.




 Dzisiaj znowu ja nawiguję, więc kolejnymi krętymi drogami jedziemy z grubsza na północ. Trafiamy nawet na kolejną zamkniętą drogę, ale bez przeszkód dojeżdżamy (w sumie przypadkiem) do kościoła San Michele de Murato. Piotrek mówi, że tylko tego mu brakowało, żeby zobaczyć na Korsyce, ale do końca nie wiedział gdzie to jest. Teraz jego lista jest w całości "odhaczona". Romańska budowla pochodząca mniej więcej z XII w. jest bardzo ciekawa, bo dwukolorowa. Białe i zielone kolory kamieni, do tego rzeźby z postaciami ludzi i zwierząt - podobno mają przypominać, że Korsyka była kiedyś pod panowaniem Pizy.
























Żeby nieco wydłużyć powrót, zajeżdżamy ponownie do Saint-Florent. Kupujemy lody w tej samej lodziarni i odpoczywamy w porcie. Przed nami jeszcze kilka dróżek, w tym kolejna zamknięta, ale chyba najbardziej zamknięta ze wszystkich zamkniętych do tej pory. Ale na motocykl idealna :)






Bastię mamy w zasięgu ręki, ale mamy też trochę czasu, więc odwlekamy nieuniknione skręcając w coraz to mniejsze dróżki.















Niestety bliskość dużego miasta powoduje, że jest więcej samochodów, gęsty ruch, a nawet korki. Jest gorąco, co dodatkowo powoduje lekką irytację. W dodatku po drodze nie ma żadnego sklepu, żeby się zaprowiantować.  Dojeżdżamy do hotelu i parkujemy motocykle w przeznaczonym do tego miejscu.





Po zakwaterowaniu i wypiciu piwka na rozładowanie irytacji standardowo idziemy w miasto. Najpierw na mały gubing, a potem do knajpki "Chez Vincent", którą wypatrzyłam poprzednim razem. Zamawiamy steka w cieście francuskim i pizzę dnia - podzielimy się po połowie, bo każde z nas ma ochotę na jedno i drugie ;) Do tego, wiadomo, butelka wina. Żarcie wysadza z butów. Mmmm pycha!















Tym razem mam aparat fotograficzny, ale skończyła mi się bateria... Ech. Robi się ciemno, czas wracać na nocleg. Jutro musimy bardzo wcześnie wstać, bo o 8:00 odpływa prom. Jakoś tak smutno się robi...













Przejechane: 196 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz