środa, 26 lipca 2017

Expresso Dolomiti 2017 - Dzień 6 i 7 - Alpen Masters

16 czerwca 2017 - piątek

Łóżko miało strasznie miękki materac. Moje jest dużo wygodniejsze ;) Schodzę na śniadanie. Stół przykryty jest szydełkową serwetą, wszędzie pełno pierdółek, durnostojek i innych kurzołapów, w których lubują się mieszkańcy tej części świata. Lalki, poduszki, domki, budki, talerze, figurki, sztuczne kwiatki. I jeden prawdziwy, prosto z ogrodu, na moim talerzu - dla ozdoby. Miło w sumie, takie drobiazgi się liczą. Po śniadaniu reguluję rachunek z właścicielką, dowiaduję się, ze mój niemiecki jest niezły (ha ha), zawracam Oliviera na trawniku (nie zaryzykuję tego manewru na żwirze ;) ) i ruszam w stronę Bolzano. Potem okazuje się, że droga, którą chcę jechać jest zamknięta, więc kombinuję jakiś objazd, który tez jest niczego sobie.

W planie na dzisiaj jest Przełęcz Czelendż - kilka fajnych przełęczy z milionem zakrętów. No to jadymy.

Na pierwszy ogień idzie przełęcz Nigra. Asfalt jest dość kiepski, a samobójcze wiewiórki próbują wpaść mi pod koła. Mimo tego udaje się  bez szwanku i w całkiem przyzwoitym tempie wjechać na górę. Pod znakiem czają się jacyś rowerzyści z Polski soczystym językiem komentując podjazd i zastanawiając się gdzie właściwie są ;)


Wreszcie zaczynają się coraz bardziej malownicze klimaty. Szkoda tylko, że w wielu miejscach ruch jest wahadłowy, co oznacza nie tylko przymusowe postoje, ale także syf na asfalcie. Bez przygód dobijam do Passo Costalunga.





Zjeżdżam na główną drogę i kieruję się na Canazei. Przy okazji robię lokalny rekonesans w Campitello di Fassa: Pizzeria z "boską Jolą" - jest, hotel "Silenzio" - jest, krawężnik na skrzyżowaniu - jest. W Canazei: stacja benzynowa - jest otwarta, żarówka w przedniej lampie - tym razem się nie spaliła. OK, można jechać dalej :) Celem jest przełęcz Stella. Jedna z najładniejszych w tej części. Podjazd tez jest niczego sobie i nawet nie ma tłoku. Bzykam wszystkich po kolei i melduję się na przełęczy. Odnajduję moja naklejkę sprzed dwóch lat - trzyma się nieźle. 











Z Passo Sella kieruję się na Passo Gardena, kolejne pięknie miejsce. W sumie, to chce mi się siku, ale ta przyjemność kosztuje eurasa, więc postanawiam załatwić to gdzie indziej. Wychodzi ze mnie krakowska natura ;) Zjeżdżam z Gardeny, bzykając jakiegoś Niemca na LC. Ale trzeba uważać - asfalt ma sporo smołowych blizn, które są śliskie jak cholera - na jednej uślizguje mi się przód, ale na szczęście niegroźnie. Wracają wspomnienia z Ekspertowego kursu - tu Radek miał przygodę z autobusem, aja dostałam solidnego focha, że nie umiem jeździć, co kosztowało mnie sporo wylanych łez. Teraz było jakby lepiej, może jednak jakiś postęp jest.






Kontynuując  "kółko" zdobywam Passo Campolongo. Przyjemnie, bo łatwo.



A następnie Pordoi. Tu też jest moja "stara" naklejka, co prawda nie na głównej tablicy, ale na stelażu, który stoi obok :) Coś musieli przemeblować.




Dobrze znaną drogą zjeżdżam do Canazei i kieruję się pod Marmoladę, na przełęcz Fedaia. Lubię to miejsce. Tym razem też mi się podoba, i dobrze mi się jedzie.





Muszę przyznać, że te miejsca zupełnie inaczej wyglądają z perspektywy zimowej, a inaczej z letniej. I fajnie widzieć obie te strony. 

Kolejna przełęcz to Falzarego. Fajne winkle, na których można poszaleć. udaje się wyprzedzić trzy porsche 911. Na przełęczy staję na środku ronda, bo muszę zrobić słitfocie ;) Dalej chce mi się siku, ale jakoś nie znajduję weny, żeby wyskoczyć z eurasa. Wciągam jabłko i mogę jechać dalej.







Powoli czas myśleć o powrocie do Austrii. Przeliczam czas i wjeżdżam na nieco nudniejsze drogi. Nawet udaje się znaleźć miejsce na siku. Zastanawiam się czy tankować, czy wystarczy mi paliwa do Austrii. Przede mną jeszcze tylko jedna fajna przełęcz - Stalle. Z ruchem wahadłowym - trzeba dobrze wycelować. Celuję tak, że mam jeszcze kilka minut do otwarcia wjazdu. Wykorzystuję je na telefon do Polski, żeby złożyć życzenia urodzinowe komuś "Bardzo Mi Ważnemu". 


Oczywiście każdy walczy o pole postition, na starcie, w sumie jetem gdzieś w czołówce. I... zielone. Rozpoczyna się rajd pod górę, całkiem sprawny. Co prawda gość przede mną jedzie tak, że zostawiam coraz większy odstęp, bo albo zaraz zahaczy kufrem o coś z boku, albo wywinie jeszcze coś innego, bo w zakręt wchodzi z noga z przodu jak na supermoto... a jedzie GSem z pasażerką... Na górze obowiązkowy postój na fotki.




I jazda w dół. Teraz to prawie nuda. Kilka dróżek mniej lub bardziej głównych, zatankowanie na pierwszej możliwej stacji (ufff, starczyło, ale na styk) i lekkie pogorszenie pogody. W końcu droga wypluwa mnie do tunelu Felbertauern, który można przejechać "za drobną opłatą". Dla motocykla tańszą o 1 E niż dla samochodu... 

Dalej jest tylko coraz bardziej nudno. W końcu dojeżdżam do Fusch i pensjonatu Imbachhorn, gdzie załapuję się na resztki kolacji. Są też standardowe motoszkołowe pogaduchy.

Przejechane: 421 km




16 czerwca 2017 - sobota

Ale wieje! Tak naprawdę przewraca wszystko co jest pionowe i ma jakąkolwiek powierzchnię, na którą może napierać wiatr. Do tego lekko kropi. Oj, powrót będzie paskudny. Po śniadaniu można się zbierać. Do Polski pojadę w towarzystwie dwóch kolegów. No, jak się uda, bo ja jeszcze muszę zatankować, a oni w tym czasie odjeżdżają. Łapię ich kilkadziesiąt km dalej. Jednak jeden moto ma większą sprawność, choć wcale nie musi jechać szybciej. We trójkę jedziemy sobie do Polski. Rozstajemy się na krakowskiej obwodnicy, bo chłopaki jeszcze jadą dalej na wschód. Podobno tam jest jakaś cywilizacja. Ja melduję się w domu i co ciekawe od razu rozpakowuję. To był fajny wyjazd.


Przejechane: 843 km



Informacje praktyczne:
  • Paso Stalle jest otwarta od strony Austrii o pełnej godzinie, od strony Włoch - o "połówce"
  • Tunel Felbertauern kosztuje 10 euro dla motocykla i 11 dla samochodu osobowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz