piątek, 7 lipca 2017

Moto Corsica 2017 - Dzień 7 - Zakrętowy zawrót głowy

04 maja 2017 - czwartek

Poranek jest nawet pogodny - może się utrzyma przez cały dzień. Dzisiaj jedziemy na lekko, więc sprawniej niż zwykle wskakujemy na motki - odpada cała procedura pakowania i montowania bagaży. Chwilę jedziemy na południe po wczorajszej trasie, którą przemierzaliśmy w deszczu. Teraz możemy podziwiać widoki i czerpać przyjemność z szybkich zakrętów. Wzdłuż drogi biegnie kolejka wąskotorowa, która co jakiś czas przejeżdża przez wieloprzęsłowe wiadukty. Obowiązkowo zatrzymujemy się w punkcie widokowym.







Jesz cze chwilę jedziemy dobrą, szeroką drogą, choć nie brak na niej ruchu wahadłowego w kilku miejscach. W kolejnym widokowym miejscu zatrzymujemy się na następne fotki. W tym czasie po jezdni pędzi jakaś półciężarówka, bokiem i z piskiem opon wychodząc z zakrętów. Oboje stwierdzamy, że kierowca musi mieć jaja, żeby tak jechać.






Dziś jest dzień, z którego chcemy wycisnąć absolutne maksimum i zaliczyć jak najbardziej kręte i podrzędne drogi. Zapuszczamy się w D4, potem D125, a następnie D1. Właściwie to ja zostałam dzisiejszym nawigatorem, więc jedziemy "po mojemu" :) Ale Piotrek chyba nie narzeka.




Czas na chwilę odpoczynku. Znajdujemy urokliwe miejsce na skraju drogi. jednak nie, nie jest urokliwe. Chyba lokalesi oprawiają tu owce albo inne kozy, bo na ziemi leży sporo kości i wyschniętych kawałków skór. Na bardziej sympatyczny postój pozwalamy sobie w miejscowości Mercolaccia. Kawa, soczek, fajne widoki ze starymi budynkami i sadem cytrynowym.






Ale nie ma lekko, winkle czekają, więc zbieramy się. Dojeżdżamy do D84, którą kilka dni temu polecili nam Polacy na stacji benzynowej. No fajnie, droga ładna, ale chyba nie robi na nas jakiegoś mega wrażenia. Tzn. jest super, ale tu prawie wszystko jest super. Ale na pewno nie jest to najbardziej zapierająca dech w piersiach (jak ktoś ma) droga na Korsyce. 









Granica między południowa i północną częścią wyspy przebiega przez przełęcz Vergio. Oznaczam upadły znak swoją naklejką. Tu byłam. Kilka fotek motków w tych pięknych okolicznościach przyrody, i ruchy, ruchy, bo trzeba jechać.








Oczywiście nie jest to takie proste, bo to, co jest dookoła wymusza kilka kilkakrotną fotopauzę.



















Jezioro Calacuccia, które widzieliśmy z przełęczy, jest obowiązkowym punktem na dzisiejszej trasie. Zjeżdżamy na parking. Ale co tam, nie widzę zakazu, więc zarządzam zjazd na plażę. Niech motki pomoczą sobie trochę koła :)









Objeżdżamy jezioro dookoła, strasząc po drodze małego cielaka (zupełnie niechcący; to pewnie przez Akrapa Piotrka...). No i się zaczyna. Coś wspominałam, że droga dupy nie urywa? Otóż właśnie zaczyna. Wjeżdżamy w piękny wąwóz. Jedziemy półką skalna w otoczeniu wysokich, stromych, górskich ścian. Muszę złapać kilka fotek.









Piotrek wyraźnie się nudzi.


Więc znajduję mu zajęcie - wycofanie Oliviera na jezdnię ;) Co ja się będę męczyć ;)


Ruszamy dalej, ale niestety utykamy za półciężarówką, którą jest bardzo ciężko wyprzedzić. W jakimś momencie Piotrek wyprzedza mnie i zawalidrogę przed nami. Mnie już się to nie udaje, droga jest zbyt kręta, a Olivier ma jednak mniej kucy niż duży GS i nie zbierze się tak łatwo do ryzykownego manewru. Zresztą, w większości miejsc to wyprzedzanie na ślepo, a ja za to dziękuję. No i "dostaję focha". Tzn. w głowie rodzą się myśli, że kiepski ze mnie nawigator, że jeżdżę po emerycku, że znudziłam (fotkami i bezpieczną jazdą) kompana podróży i musiał się przez to "przewietrzyć". Auto w końcu skręca w boczną drogę i doganiam Piotrka. Dzielę się z nim moimi przemyśleniami, bo ustaliliśmy otwartą komunikację w każdym zakresie. I teraz w dodatku czuję się jak maruda i pies ogrodnika. Ech...


Nic to. Mamy jeszcze trochę czasu, a ja pomysł na dalszą drogę i ochotę na kolejne winkle, więc prowadzę na D39. Droga jest gorsza, ale za to po prawej płynie fajna rzeka, jak szara blizna w lesie. 






Droga się jeszcze trochę pogarsza, aż w pewnym momencie pojawia się znak, że jest zamknięta. Ale może motocyklem się da? Oczywiście że się da :) Co prawda wygląda jakbyśmy jechali przez nawiedzony las - wysuszone lub nadpalone drzewa straszą dookoła, miejscami pojawiają się wyrwy i osuwiska, ale dla motocykla to przejazd w sam raz. (Dygresja z dedykacją dla mojego Taty: jak byłam mała (tzn dalej jestem, ale chodzi o czas sprzed trzydziestu kilku lat, kiedy byłam bardzo młoda) i język polski był jeszcze dla mnie bardzo trudny, śpiewałam taką znaną wszystkim piosenkę "Wlazł kotek na płotek". W i końcowej części piosenki jest wers "lecz w sam raz", który ja wykonywałam jako "lecz wsram raz", ku uciesze wszystkich dookoła (a ja naiwna myślałam, że śpiewam tak pięknie i stad te uśmiechy...). Powiedzonko załapało i do tej pory funkcjonuje w mojej rodzinie, a nawet jest przy różnych okazjach "sprzedawane" dalej.) 









Niestety chmurzy się coraz bardziej i po chwili zaczyna padać, więc decyduję o skróceniu trasy i powrocie do Corte. I tak zrobiliśmy dzisiaj uczciwy kawałek. Po drodze do miasta, Piotrek straszy jeszcze stado owiec, pies straszy nas, a lokales mruga nam światłami ostrzegając przed policją. Skubańcy stali w naprawdę mało oczekiwanym miejscu - tzn ja zauważyłam, jak mi ich Piotrek pokazał :)

Robimy szybki nakup piwa w sklepie, żeby uzupełnić stracone dzisiaj płyny, minerały i witaminy z grupy B. Falę deszczu przeczekujemy w hotelu, ale gdy przestaje padać, a nam zaczyna burczeć w brzuchach, ruszamy na wieczorowy gubing po mieście, próbując wybrać jakąś knajpę. A że jesteśmy niezdecydowani, to łazimy dobrą godzinę, po czym i tak wracamy do pierwszej knajpy. Standardowo zamawiamy butelkę wina, ja risotto, a Piotrek nie pamiętam znowu co ;)





Humory dopisują. Jutro ostatni dzień porządnej jazdy na Korsyce... To też trzeba będzie wykorzystać.


Przejechane: 249 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz