sobota, 16 września 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 6 - Więcej szczęścia niż rozumu

02 sierpnia 2017 - środa

o porannej jodze zapominamy i na tym wyjeździe chyba będą z tego nici. Śniadanie (wszystkie potrawy są z kolendrą, więc się nie najadłam...) jest o 9:00, a wyjazd jeszcze sporo później, bo trzeba naprawić coś w delice i pospawać jeden z motocykli. Czas wykorzystujemy na pakowanie, ładowanie sprzętu elektronicznego "na zapas". Ania otwiera salon fryzjerski... Potem service car jedzie na zakupy a my tankujemy motocykle. Wtedy też przychodzi mi SMS, że cały mój pakiet internetowy się skończył. Ale jak to? 12 GB? Już? Głównie w trybie offline? Nie może być... W sumie przez następne dni i tak nie będzie zasięgu, więc doładuję konto przy jakiejś najbliższej okazji jak się nadarzy.


Droga z początku jest przyjemnym asfaltem, z zakrętami, potem skręcamy na szutry. Są dość nieprzyjemne, nie tylko dlatego, że się kurzy, ale po prostu jest ślisko. Tylne koło ucieka mi wielokrotnie, bo jest jak na jeździe po śniegu. I to z uczuciem jakby się miało kapcia na tyle. Doświadczam jednej bardziej poważnej niemiłej sytuacji - jadę za Bawarką i zbieramy się do wyprzedzenia jakiegoś auta, które zapyla krajobraz przed nami i w sumie jedzie dość szybko, więc my też musimy jechać odpowiednio w tempie. Jestem przekonana, że Bawarka zaraz zacznie wyprzedzać więc dojeżdżam bliżej do niej, a ona w tym momencie hamuje. Więc i ja muszę dość gwałtownie zahamować. Tył motocykla niemal wyprzedza przód, raz z jednej, raz z drugiej strony, a ja myślę jak bardzo wyhamuję zanim zedrę się na tym szutrze. Na szczęście udaje mi się opanować motocykl i wychodzę z tego zwycięsko, ale nauczka jest - musi być większy odstęp i mniej gwałtowne hamowanie. Zdolności akrobatyczno obronnych na najbliższym postoju gratuluje mi Emi, która jechała za mną ;)

















Szutrowymi serpentynami wspinamy się na przełęcz, na której jest posterunek. standardowo nie można tam robić zdjęć. Musimy pokazać nasze permity i ustawić się po jednej lub drugiej stronie budki, zależnie od tego, czy już mamy dokumenty sprawdzone czy nie. Okazuje się, że Bawarka ma na permicie błąd w dacie urodzenia i nie zgadza się to z danymi z paszportu. No i jest problem. Panowie wykonują bardzo ważny telefon gdzieś tam, wywołując się przez słuchawki gwizdaniem. Wiemy, że taka sytuacja jest do przejścia, pytanie tylko ile to potrwa i ile będzie nas kosztowało. Zazwyczaj im dłużej się czeka, tym jest mniejszy koszt ;) Więc czekamy. Spokojnie dojeżdżają wszystkie dziewczyny i delica, a my sobie siedzimy i czekamy. W sumie lepiej mieć permit z błędem, niż nie mieć wcale. Po drodze pod górę mijaliśmy grupę Hiszpanów na rowerach, którzy zapytani czy mają dokumenty odpowiedzieli, że nie... ale mają Euro. No cóż, ciekawe czy ich puszczą. Ja bym się chyba wkurzyła, gdybym musiała pedałować pod górę i wracać. A zawrotni się zdarzają - przy nas z jakiegoś powodu wracała dwójka motocyklistów, których nie puścili na kolejnym posterunku ze względu na jakieś braki dokumentów...







W końcu chyba czekamy odpowiednio długo, bo bezkosztowo pozwalają nam jechać dalej. Otwierają nam szlaban i jedziemy tym razem w dół. Tam czeka nas kolejny posterunek, na którym procedura się w sumie powtarza, ale tym razem Ola podpisuje dokument, że bierze za Bawarkę odpowiedzialność i już. Załatwione. Przyjeżdża delica i kilka dziewczyn i pytają, czy czegoś nie zgubiłam. Pada na mnie blady strach, bo rzeczywiście - na poprzednim posterunku wyciągałam paszport z małego rearbaga schowanego w rogalu... Ani jednego ani drugiego nie zapięłam, bo paszport wsadziłam po kontroli do plecaka. No i kilkadziesiąt metrów po starcie wypadło mi wszystko - nie tylko rearbag, ale i wszystko z niego i jeszcze podręczna kosmetyczka. Wszystko udało się dziewczynom pozbierać... Więc nie straciłam powerbanków, kabli, wtyczek i przejściówek i większości kasy, która również w rearbagu była. Za to nie znalazła się kosmetyczka z małym ręcznikiem, dwoma batonami, pudełkiem tamponów i sprayem z wody morskiej do nosa.  W sumie niewielka strata...





Jedziemy kawałek i stajemy w fajnym miejscu, żeby zjeść lunch. Ale ani Ewa ani auto nie dojeżdżają. Cofamy się około kilometra. Tym razem zastrajkował motek Ewy i trzeba mu zmienić filtr powietrza. W takim razie lunch zjadamy w miejscu naprawy. W menu są lepioszki i arbuz. Przy okazji każda sprawdza poziom oleju w motku. Gagatek, Ola i ja musimy zrobić dolewki.





Kilka km dalej jest spory most na dużej rzece. Tuż przed nim gaśnie moto Bawarce i już nie odpala. Przejeżdżamy kawałek za most i tam czekamy na wszystkich. Długo czekamy. Jedne dziewczyny zasypiają na motocyklach, inne przy drodze. Emilka częstuje nas miętówkami, choć gdy otwiera torebkę z cukierkami stwierdza "no, nie tego się spodziewałam" - miętówki okazują się mini kulkami kurutu czyli tego wyschniętego sfermentowanego mleka. Emi i ja próbujemy po sztuce, ale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej.






Coś za długo ich nie ma. Wracamy przed most i okazuje się, że to grubsza sprawa, więc na nocleg musimy się rozbić tu.


Zjeżdżamy nad rzekę i między świstakowymi dziurami i krowimi plackami rozkładamy obóz. Dość mocno wieje i jakoś jest średnio przyjemnie. W dodatku na horyzoncie się chmurzy - może deszcz zatrzyma się na górach i do nas nie dojdzie.





Rozgrzewamy się hektolitrami herbaty, a na kolację robimy specjalność na winie - co się nawinie to do gara. Wychodzi kasza z cebulą i fasolą ;) Jest smaczne, a to najważniejsze. Niemiłą aura powoduje, że i tym razem kładziemy się spać dość wcześnie.


Przejechane: 115 km



Informacje praktyczne:
  • strefy przygraniczne - w wielu krajach można w nie wjechać dopiero po załatwieniu niezbędnych pozwoleń. Dotyczy to chyba wszystkich stref w pobliżu Chin, w każdym kraju z jakim graniczą ;)

2 komentarze:

  1. No i fajnie ,tylko kosmetyczki szkoda ale żeby były tylko takie straty

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zawsze ciekawie. Przy poprzednich Twoich relacjach zastanawiałem się jak smakuje ta kolendra, której tak nie lubisz. No i parę dni temu miałem okazję jeść obiad w knajpie gruzińskiej w Poznaniu. Jakiś placek z mielonym mięsem w środku. Całość była posypana kolendrą właśnie. Makabra. Dla mnie to dziadowskie ziele ma smak szpitala. Ohyda. :)

    OdpowiedzUsuń