piątek, 3 października 2014

Bałkany 2014 - Dzień 7 - Powrót

16 września 2014 - wtorek

Na śniadanie dojadam wczorajsza pizzę, której nie zmieściłam, pomimo tego, że jak zwykle była pyszna. Kuba zabiera Oskara do przedszkola, Mojca szykuje Kalinę do szkoły,a le ta nie chce iść, dopóki ja jestem. Muszę więc się sprawnie zebrać, żeby pierwszoklasistka się nie spóźniła. Pakuję się na Oliviera, robimy jakieś pożegnalne fotki i ruszam. Pogoda nie rozpieszcza - jest wielka mgła, samochody poruszają się w żółwim tempie. Wjeżdżam na autostradę i kieruję się na Zagrzeb. Mgła przechodzi w mżawkę, mżawka w deszcz, przed wjazdem do Chorwacji jednak się nieco wypogadza.

A gdzie jadę... no cóż... najbardziej nieoptymalnie... wracam do Czarnogóry!

Jadę dalej, myślę o wszystkim i niczym. Przede mną na lewym pasie jest jakiś dostawczak typu transit. Przed nim na zielony pas oddzielający kierunki ruchu pikuje jakiś drapieżny ptak. Podrywa się znowu do lotu i wtedy dostawczak uderza w niego z impetem. Ptaszysko zostaje wyrzucone wysoooko w górę... pytanie gdzie spadnie i czy prosto na mnie,  pod koła mojego moto, czy jednak się uda wyjść bez szwanku? Hamowanie awaryjne. Może to zła decyzja, ale zawsze jakaś. Bezwładne opierzone cielsko spada na linię oddzielająca pasy, więc jakiś metr w bok... kilka metrów przede mną. Uff. Udało się. Ale poczułam adrenalinę, nie powiem.

Raz pada, raz nie, tak w kratkę. Autostrada to nuda. Zatrzymuję się w jednym miejscy na pasie awaryjnym, żeby zrobić "powodziową" fotkę.



Pogoda chyba się zdecydowała - przestało padać. Wjeżdżam do Bośni przez zielony, nieco zardzewiały most. Autostradą, jeszcze bezpłatną, dojeżdżam do Banja Luki. Potem wg znaków kilkakrotnie z niej wyjeżdżam - co rusz widzę tabliczkę z przekreślona nazwą miejscowości - tak chyba ze cztery razy.

Do Sarajewa jadę jakąś pokręconą drogą, przez góry, nieuczęszczaną. Standardowo jest ślisko. Po drodze mijam konwój wojskowych ciężarówek na austriackich rejestracjach, wszystkie z napisem EUFOR. Tak naprawdę mijałam je tez kilka dni wcześniej, gdy jechałam do Słowenii, ale zupełnie zapomniałam o tym napisać.




Dojeżdżam do bardziej głównej drogi tuż przed miejscowością Travnik. Wśród pojazdów jadących z przeciwka widzę motocykl. Srebrny F650GS, trzy kufry, nieduży kierownik... macham, mijam i wtedy doznaję olśnienia: Agata! Miała jechać z Sarajewa. Parkuję Oliviera na poboczu, sięgam po telefon i dzwonię do niej. O ile pamiętam używa telefonu jako nawigacji, to może zauważy, że dzwonie, zatrzyma się. Nie decyduję się na zawrotkę i pościg, bo zaraz jest kilka rozjazdów i mogę nie trafić w ten, który ona wybierze. Nie odbiera. wysyłam SMS, po chwili znowu dzwonię. Nic. No trudno, nie mogę czekać w nieskończoność.

Travnik to miasto, w którym czuć ducha wojny. Wiele śladów o tym przypomina...



Dalsza droga to standard: autostrada, Sarajewo (wysyłam info do Danijela że tu jestem) i kręta droga do Brodu nad Driną,



Następnie znowu "ta" droga do granicy...



Granica bośniacka przekroczona ekspresowo, mostek, zawijas w prawo, granica czarnogórska. A tu celnik cały czas pyta coś o Bośnię, nie wiem o co chodzi, bo rozumiem tylko to słowo, które pada tak często, ajk u wielu polaków w wypowiedzi często pada "ku*wa". W końcu bierze paszport, dokumenty Oliviera, coś tam sprawdza i puszcza mnie dalej.


Kanion Pivy. Szkoda, że słońce jest już nisko, ale kolory są jak zwykle fantastyczne. No i pogoda wreszcie jest OK!








A może taka fotka na ścianę. Ma TE kolory, o które mi chodziło!


Jak ostatnio tankuję w Plużine. Pracownik stacji i jakiś jego koleżka obgadują Oliviera. Widzą 240 na prędkościomierzu i słyszę te "łał"... Oj panowie, to naprawdę nie jest moto do takiej jazdy ;)

Podjazd do Trsa idzie mi sprawniej niż ostatnio - po pierwsze jest jaśniej, po drugie pogoda naprawdę jest niezła i może się taka utrzyma, Po trzecie - zaraz zjem coś pysznego i spędzę wieczór w przemiłym "rodzinnym" towarzystwie.







Dojeżdżam do Eko Selo Durmitor i czuję, że mam banana na paszczy. I myśl, że chyba jestem trochę pojechana, że tu wróciłam. Ale co tam. Dobrze mi tu! Nic nie muszę.

Miłe powitanie (nie ma Anastazji, bo w tygodniu ma szkołę), gadka-szmatka, zajmuję ten sam domek i łóżko. Jestem jedynym gościem, więc naprawdę mogę poczuć tę rodzinną atmosferę tego miejsca. Na kolację zamawiam rybkę. I Niksicko. Dostaję dwa przepyszne smażone pstrągi. Pęknę jak je zjem. Ale... w końcu lepiej zjeść i przechorować niż by miało się zmarnować! "Najgorsze" jet to, że potem dostaję jeszcze deser - naleśnika z borówkami. Ledwo to w sobie mieszczę. Żeby mi się polepszyło dostaję jeszcze kieliszek rakiji. Dobry bimber nie ejst zły, ale ja naprawdę nie lubię mocnych alkoholi. Ale czego się nie robi, żeby nie zrobić przykrości gospodarzom ;) wypijam i aż mnie otrzepuje, co oczywiście powoduje śmiech Danijela i jego mamy.

Chwilę jeszcze gadamy, oglądamy telewizję (jakiś festiwal piosenki), ale czuję się zmęczona, więc zmykam spać. Może przyśni się plan na jutro.


Przejechane: 639 km


2 komentarze:

  1. Cudownie. Zazdroszczę Ci tych podróży, sezon dobiega końca, ja wciąż nie mam prawka ale na wiosnę zamierzam to naprawić.

    ononaiktm.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawiaj :)
      I jeździj :)
      Samemu dużo fajniej niż na tylnej części kanapy ;)
      I powodzenia w wyjeździe na Nordkapp! Też tam kiedyś pewnie dojadę :)

      Usuń