piątek, 3 października 2014

Bałkany 2014 - Dzień 8 - Nigdy dość!

17 września 2014 - środa

Pierwszy raz od dłuższego czasu się naprawdę wysypiam. Nigdzie mi się nie spieszy. Przyjechałam tu ładować baterie, a nie spinać się czymkolwiek. Limit wkurzenia na tym wyjeździe już został wyczerpany. Pogoda jest wreszcie taka jak powinna - rześko, ale słonecznie.

Jem przepyszne śniadanie - tym razem omlet - czyli taką bardziej jajecznicę bez boczku, za to z serem. Pychota. I porcja jakby mniejsza niż jajecznicy, więc nie pękam bardzo, tylko trochę. No i ten chleb pieczony w domu. Jedna kromka niewiarygodnie nasyca. A przede wszystkim wyśmienicie smakuje. Choć w sumie niezależnie od stopnia najedzenia kromka świeżego chleba z masłem (choć tu bez masła) zawsze wejdzie ;)

Korzystając z pogody ruszam w trasę. Najpierw do Zabljaka. Chcę tę trasę zrobić w słońcu. W zasadzie nie ma co pisać, bo znowu się powtórzę. Jest pięknie! Pięęknieeee!










Żeby nie mieć samych pocztówek, a czasami ująć kawałek mnie, robię różne manewry z samowyzwalaczem. Czasami nie jest to takie proste, zęby dobrze wycelować kard, ale po kilku próbach efekt jest na tyle zadowalający, że mogę jechać dalej ;)



































Na przełęczy upał jakby zelżał, ale przynajmniej nie pada ;)






Jakby się tak zastanowić, to w sumie widok na tę traskę jest podobny jak "kultowy" widok na kultową trasę w Rumunii, więc, mimo, że Rumunia nie wyszła, to mam coś podobnego ;)


Po drugiej stronie przełęczy jest ciut inna pogoda - więcej chmur, chłodniej, ale wciąż nie pada, więc jak dla mnie jest lepiej niż znakomicie!










Trasa do Zabljaka ma jakieś 30 km, ale ze względu na ciągłe postoje na fotki zabiera mi to mnóstwo czasu. Ale jak mówiłam, dzisiaj się nigdzie nie spieszę.

W Zabljaku podpinam się na chwilę pod restauracyjne WiFi i... płacę zaliczkę na podatek dochodowy (pomimo pracy na etacie robię to sama ;)) - nie wiem kiedy będę miała net następnym razem, a nie chce przegapić terminu.

Jadę w kierunku Niksica. Przez Savnik. Piękną trasą, ze świetnymi winklami i super asfaltem.












Aż może się od tych wrażeń zrobić mokro ;)






Odbijam na Pluzine i zjeżdżam do monastyru Piva. W samą porę, bo gdy wychodzę, podjeżdżają dwa autokary z dzieciakami - chyba szkolne wycieczki.











Tuż przed Pluzine, gdy naprawdę myślę o niebieskich migdałach, zauważam radiowóz i pana policjanta, który macha, żebym zjechała na pobocze. Szybki rzut oka na prędkościomierz i ograniczenie - jest ok. Ostrożnie wybieram miejsce do zaparkowania Oliviera na pochyłym podjeździe, gdzie policjant kazał mi się zatrzymać, żeby nie brakło mi nogi - jak wyglebię to będzie wstyd za piątkę. Ściągam kask i widzę wielkie oczy policjanta. uśmiecham się i szperam za dokumentami. Chwilę mi zajmuje, żeby je wydobyć z wewnętrznych kieszeni kurtki, w międzyczasie za mną parkuje kolejny zatrzymany do kontroli samochód. Policjantowi się widać nudzi i zatrzymuje dosłownie wszystkich. Moje dokumenty są sprawdzane pobieżnie, może przez dwie sekundy. I oczywiście pada kluczowe pytanie: "Sama"? ;) No sama, sama... Policjant oddaje mi papiery i życzy mi powodzenia i jestem "wolna".

Jeszcze jest w miarę wcześnie, więc funduję sobie przejażdżkę... kanionem Pivy do granicy i z powrotem... Słyszę już to westchnięcie z pytaniem "ile razy można tamtędy jeździć". Podaję odpowiedź: "Nieskończoną ilość razy!". Tej trasy nigdy dość.























Jakaś czarna wiewiórka chce mi wpaść pod koła, ale jej się nie udaje. Musi spróbować szczęścia z innym motocyklem.

Przez "dziurę" i skalne tunele i serpentyny wracam do Trsa.













Parkuję Oliviera i mogę zacząć chillout.


W części restauracyjnej siedzą (przy "moim" stoliku) lokalesi, piją piwo, jedzą, palą (czy już wspominałam, że palenie to ich sport narodowy?) i głośno gadają. Nie przeszkadza mi to. Czasem dobrze pobyć wśród ludzi, a mnie tego czasem brakuje. Takie życie - pracuję z domu, jako jedyna osoba zatrudniona w tej firmie w Polsce, więc w ciągu dnia z nikim w sumie nie przebywam...  Ech... mniejsza o to. Danijel serwuje mi kieliszek wina. Lokalesi w końcu wychodzą, więc przesiadam się na ich miejsce. Danijel odpala komputer i znowu chodzi wkurzony jak burza gradowa. Dalej jakiś biznes nie wychodzi. Ja tymczasem oglądam sobie wszystkie filmiki z przejazdów na kursie Expert. Danijel musi mi polać drugi kieliszek wina, tego się nie da oglądać na trzeźwo ;) Zamawiam talerz prsuta. Uwielbiam surowe suszone mięcho. Oczywiście porcja, którą dostaję jest duża i... nie ma niespodzianki - pyszna. Po jakiejś godzinie zamawiam kolację - znowu mięsko w miodowej marynacie, które tak smakowało mi, gdy byłam tu pierwszy raz. Proszę o pół porcji. Dostaję chyba jedną i pół. "Shut up and eat". Nie dojadam. Nie mogę. Wiem, sprawiam mamie przykrość (być może), ale już nie mogę. Przez to że nie zjadłam wszystkiego nie zasługuję na deser. I bardzo dobrze, bo to by już było totalne przegięcie. Jeszcze chwila pogaduch i zmykam spać. Jutro długa droga. Chcę dojechać do Budapesztu,a to jakieś 680km. Zanim jeszcze zasnę poprawiam manicure, bo już moje paznokcie nadają się tylko do chowania ich w rękawiczkach...


Przejechane: 191 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz