poniedziałek, 6 października 2014

Bałkany 2014 - Dzień 9 - Długie pociągnięcie

18 września 2014 - czwartek

Deja vu. To już się działo. Piękny poranek, mgła powoli podnosi się znad pól; świeci piękne słońce. Pyszne śniadanie i rozliczenie. Pakuję się na motocykl, robię pamiątkową fotkę, tym razem z Danijelem i wyjeżdżam zanim się rozkleję. Tak mi tu dobrze. Naprawdę nie chcę wyjeżdżać. Nie wiem kiedy tu wrócę... może w przyszłym roku? Pewnie nie wcześniej...

Po raz kolejny jadę serpentynami na Pluzine. Tu jest jeszcze pochmurno. Kanion Pivy - jak zwykle piękny. Słońce wychodzi z mgły i chmur gdy jestem na granicy Czarnogóry.





Tym razem celnik skrupulatnie wpisuje moje dane do wielkiej książki. Na granicy bośniackiej znowu słyszę nieśmiertelne pytanie: "Sama?". Sama, sama... Znowu wita mnie wielki napis "Witamy w Republice Serbskiej". I już wiem co jest nie tak... Flaga... jest powieszona do góry nogami... białym do góry...

W Brodzie tankuję paliwo i podłączam się do netu. Mały update i mogę jechać dalej. Tak jak ostatnio jadę krętą drogą do Sarajewa, i ponownie kilka razy się ślizgam. To na pewno kwestia asfaltu.




Za Sarajewem wpadam na autostradę. Za Zenicą o mało co nie wpadam na psa. Czarny owczarek wbiega na jezdnię, chyba chce dobiec do swojego pana, stojącego po drugiej stronie ulicy. Jest tak zaaferowany, że nie zwraca na nic uwagi. Hamuję awaryjnie, ale wiem, że nie dam rady. Pies jest wielkości wilczura, więc nie mam szans wyjść z tego bez szwanku. Wszystko się dzieje jak w zwolnionym tempie. Umysł jednak myśli z prędkością światła. Milion myśli w głowie.
Jakiś metr przede mną pies nagle mnie zauważa i gwałtownie zawraca. Ufff. Było blisko. Dopiero teraz czuję jak adrenalina wlewa się do każdej komórki mojego ciała, szczególnie mocno czuję kłucie w koniuszkach palców. Było naprawdę blisko...

Na granicy przejeżdżam przez zielony, nawet nie bardzo zardzewiały most, a w Chorwacji wjeżdżam na autostradę. Nuda. Płasko. Nic się nie dzieje.

Węgry. Na pierwszej stacji benzynowej kupuję winietkę, przegryzam kabanosa i nie tracąc czasu jadę dalej. Wciąż jest nudno, płasko. I śmierdzi krowami.

Przed Budapesztem staję na stacji i zastanawiam się - a może jechać do Tokaja... to co prawda kolejne 250 km, ale zanabędę jakieś winko? Jestem trochę zmęczona, ale co tam,dam radę.

Robi się ciemno i wtedy czuję, ze jestem naprawdę zmęczona. Zaczynam jechać dość kwadratowo, a czasami wydaje mi się, ze widzę rzeczy, których nie ma. Wiem, że powinnam się zatrzymać, odpocząć, ale jestem już tak blisko. Przede mną jedzie turkusowa fiesta z literkami MNE na rejestracji... taki kolejny drobiazg... zbieżność koloru z literkami, pod znakiem których był ten wyjazd...

Do Tokaju wjeżdżam około 21:00. Jest już całkiem ciemno, a miasteczko jest puste. Znajduję pierwszy z brzegu pensjonat. Pan proponuje dwuosobowy pokój za 28 Euro. Mówię, że jestem sama, on się na mnie dziwnie patrzy i zjeżdża z ceny.

Parkuję Oliviera na pochyłym żwirowym parkingu. Jutro na pewno będę potrzebować pomocy, żeby go wydostać. Wrzucam bety do pokoju i schodzę na zasłużony kieliszek wina. Pan nalewa mi słuszną porcję, którą delektuję się najpierw przy stoliku na ulicy, potem w ogródku pensjonatu. Jest pusto, ciemno, chłodno. Jakoś tak smutno...



Przejechane: 917 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz