niedziela, 7 września 2014

Kozubnik... i dalej...

07 września 2014 - niedziela 

Niedziela jak "każda inna". Umówiona z Damą i Pedro stawiam się na stacji benzynowej. Tankuję, płacę, chcę jeszcze dopompować przednie koło, bo trochę schodzi mi powietrze. Nie mogę ogarnąć kompresora tzn końcówka jest jakaś dziwna i zamiast dopompować, to ciągle powietrze mi schodzi z opony. Świetnie... jak tak dalej pójdzie to będzie całkowity dramat. Wkurzam się na maksa, choć wiem, że to pierdoła. Dodatkowo Pedro rzuca kilka tekstów, które dolewają oliwy do ognia i pękam. Wybucham. Wsiadam na moto, proszę Damę i Pedro, żeby pojechali beze mnie i... odjeżdżam ze stacji... Źle mi. Zachowałam się jak idiotka...  Zły czas mam ostatnio... Ech...

Jadę na stację innego koncernu, gdzie kompresory mam ogarnięte. Dopompowuję powietrze w przednim i sprawdzam ciśnienie w tylnym kole. Wszystko jest OK. Zastanawiam się gdzie pojechać. Decyduję się na plan, który mieliśmy zrealizować we trójkę. 

Staram się jechać mniej uczęszczanymi drogami. Nie zawsze jest to możliwe, w kilku miejscach droga ma bowiem czerwone oznaczenie, ale zdarza się też, że zawracam gdzieś na czyimś podwórku (w sumie mogłam przejechać do drogi przez otwartą furtkę, ale wolałam zawrócić).

Dojeżdżam do Kozubnika. Widać, że są plany rewitalizacji tego miejsca - jeden budynek jest na ukończeniu, jest też wielka plansza z wizualizacjami tego, jak szkielety zamienią się w piękne i nowoczesne budynki. Chwile kręcę się po obiekcie, wjeżdżając Olivierem w różne dziwne miejsca, w które nie boję się wjechać ;) Niemniej jednak mam pietra, że złapię jakiegoś gwoździa, drut czy szkło w oponę, bo generalnie wszędzie jest pełno tego typu "resztek". Fotografie wychodzą kiepskie - nie dość, ze robię je komórką, bo aparatu jak nie było tak nie ma, to jeszcze o tej porze dnia jest "pod słońce". No trudno. Podobno najlepszy aparat, to ten, który akurat mamy pod ręką...


















Objeżdżam Jezioro Żywieckie i kieruję się na Szczyrk. Przejazd przez tę miejscowość zajmuje mi wieki... Widać tu wszelakie turystyczne zepsucie - ludzie poruszający się jak święte krowy, stragany z badziewiem i  "oscypkami", milion reklam i billboardów szpecących krajobraz... W końcu wydostaję się z kurortu i jadę dalej, przez przełęcz Salmopol. Dobrze trafiam, bo przede mną nie jedzie żadne samochód. Wyprzedzam też kilku motocyklistów. Wszystko fajnie, tylko szkoda, że na kilku winklach jest mnóstwo żwiru i trzeba bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. 



W Wiśle staję w Górolskiej Izbie, bo mam wielką chęć na żurek w chlebie, a tu na pewno jest. jest. Całkiem niezły. Przystawka - grillowany oscypek (?) z żurawiną też daje radę, choć żurawina jest wg mnie sporo za słodka...



Mogę jechać dalej. Pozakręcana droga przez Kubalonkę do Istebnej również mija bardzo sympatycznie. Asfalt bez niespodzianek. No i nie ma to jak wyprzedzić na winklach kilku "mistrzów prostej" na szlifierkach ;) Ale ok... rozumiem... ich pasażerki jechały w dżinsach rurkach i trampkach... 

Koniaków, to kolejna miejscowość zapchana turystami i ich samochodami. Naprawdę wszyscy kupują koronki???



Wracam nad Jezioro Żywieckie, tym razem jego wschodni brzeg, ale odbijam na Kocierz i kolejnymi zakrętasami kieruję się w stronę Andrychowa. Tu niestety droga jest wąska i nie bardzo jest jak wyprzedzić kolumnę samochodów jadących na drugim biegu... To nie Bhutan...

Wioskami jadę w kierunku Zatoru, a następni Brzeźnicy. Chwilę temu musiało padać. Asfalt jest mokry i dość śliski... Moje wysłużone opony mimo tego trzymają się całkiem nieźle... Przeprawiam się promemza złotówkę do Czernichowa i jadę w okolice kopalni porfiru i diabazu (kiedyś obiecałam sobie sprawdzić co to są za minerały) w Zalasie, a następnie wracam do Krakowa. Odstresowana... choć pełna kolejnych przemyśleń...




Przejechane: 300 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz