środa, 24 września 2014

Bałkany2014 - Dzień 2 - Mokro

11 września 2014 - czwartek

Lubię ten dźwięk, gdy zasypiam, ale nie lubię o poranku. Deszcz. Czyli prognozy niestety się sprawdzają. No trudno. Trzeba być twardym jak żelki z Biedronki. Pakuję się wstępnie, ubieram i schodzę na śniadanie. Nic się nie zmieniło - pompowany chleb, paczkowany dżemik i margaryna, pseudowędlina z niewiadomoczego, słodka herbata owocowa. A, jest jedna nowość - pomarańcze :)

Przestaje na moment padać, więc pomykam na recepcję uregulować należności. Płacę kartą i dostaję nagrodę - czerwony ręcznik Mastercard. Taki duży, plażowy. Dobrze, że w rolce z namiotem jedzie powietrze, to mam go gdzie spakować. Uzbrajam Oliviera w bagaże. Dalej jest przerwa w deszczu, więc czym prędzej ruszam. I tak później niż bym chciała.

Jadę zatankować. Zumo pokazuje , że jestem dwa metry pod wodą... ciekawe... Na stacji chcę też sprawdzić ciśnienie w kołach, ale kompresor ma metalową sztywną końcówkę, która nijak nie układa się z motocyklową felgą, więc odpuszczam.






Kilka kilometrów dalej widzę znaczek "Vulkanizer", więc zjeżdżam, a miły pan z serwisu przerywa pracę nad kołami jakiegoś samochodu i sprawdza ciśnienie w oponach Oliviera. Jest dobrze. Dziękuję i wsiadam na moto. I zaliczam parkingową glebę. Nawet nie wiem dlaczego i co poszło nie tak. Moto jest w pionie bardzo szybko, bo klient serwisu rzuca się na pomoc zanim w ogóle zdaję sobie sprawę, że leżę. Gmole maja nową przecierkę, ale poza tym wszystko jest nienaruszone. Nie pamiętam, kiedy zaliczyłam ostatnia parkingówkę... chyba rok temu w Kotorze...


Wbijam się na Magistralę Adriatycką i jadę na południe. Cel na dziś to Dubrownik, ale chcę się wspiąć na Sv. Jure. Pogoda jest w kratkę - raz pada, raz nie. Deszcz jest gwałtowny i gęsty, więc jest bardziej mokro niż sucho.





Chyba nie zrobię fotki, po którą tu przyjechałam. Po pierwsze jest szaroburo i bez słońca, a po drugie jakoś nie widzę odpowiedniego pleneru.

W końcu... Jest! Tu będzie dobre miejsce. Zatrzymuję się i chwilę kręcę po plaży robiąc rożne ujęcia. Słońca nie ma, ale może coś wyjdzie... Teraz już wiem, że nie wyszło... kadr mniej więcej ten, ale kolory zupełnie nieodpowiednie.






W sumie nigdy nie widziałam tak podtopionej Chorwacji. Podwórka, parkingi przed sklepami, ogródki - wszędzie stoi woda. Na jezdni zdarzają się kałuże sięgające 1/4 koła.

Sekwencje deszczowe są coraz dłuższe, aż w końcu leje ciurkiem przez kilka godzin. W miejscowości Baska Voda staję w przydrożnej knajpce, żeby coś zjeść. Zamawiam zupę pomidorową i... kalmary ;) Nigdy dość kalmarów w Chorwacji ;) W knajpce jest wifi, więc sprawdzam pogodę i trasę dojazdu na Sv. Jure. Zumo nie umie znaleźć drogi, a mobilne mapy google nie potrafią podać mi współrzędnych. Ale od czego ma się przyjaciół - właściwe koordynaty przychodzą z Polski i wbijam je do Zumo i już mogę wyznaczyć drogę. Po zjedzeniu zupy przestaje padać. Niestety znowu zaczyna, gdy kończę jeść drugie danie. Waham się... jest tam asfalt, ale mokry chorwacki asfalt jest śliski, a tam są ciasne zakręty. Jak wyglebię, to nikt mnie nie podniesie, bo pogoda jest nieatrakcyjna turystycznie. Poza tym, pewnie z góry nic nie widać, bo niebo jest zasnute niskimi chmurami. Chęć przygody mówi - miej jaja i jedź. Rozsądek każe odpuścić.


Wychodzę z knajpy. Leje coraz bardziej. Odpuszczę. Ubieram kurtkę, kask, zakładam całkowicie mokre rękawiczki. Pan kelner z uśmiechem na ustach przynosi mi parasol i pyta, czy chcę ;) Taki żarcik ;)


Jadę dalej, na Dubrownik. Przejeżdżam Makarską, skąd prowadzi droga na Sv. Jure i pada dalej. Po pięciu minutach prszestaje padać i nawet wychodzi słońce. Kurcze, może zawrócić?




Przeliczam trasę w Zumo, ale gdy mam skręcić to jednak coś mnie powstrzymuje i tego nie robię. Znowu ustawiam trasę na Dubrownik. A może jednak? I znowu na Sw. Jure... Robię tak kilka razy, ale w końcu znowu wygrywa rozsądek. Przyjadę tu jeszcze. Po paru minutach nie żałuję już decyzji. Leje jak z cebra, ledwo widać "przednie koło".

Wypogadza się dopiero przed tym małym odcinkiem Bośni i Hercegowiny, który trzeba przejechać w drodze do Dubrownika.





Tym razem, nauczona zeszłorocznym doświadczeniem nie przygotowuję dokumentów do kontroli, gdy podjeżdżam na granicę. I dobrze, bo znowu nikt nie chce nic oglądać. Przejeżdżam przez kawałek Bośni i znów wjeżdżam do Chorwacji. Pogoda jest całkiem, całkiem, niedługo zajdzie słońce. Jednak wcześnie robi się już ciemno...








Kwateruję się w hostelu "Karla" - fajnie - czysto, cicho, bo na uboczu (w sumie podjeżdżając pod wskazany adres mam wątpliwość, czy aby na pewno jestem w dobrym miejscu), motek na parkingu. W pokoju "czekają" na mnie dwa obrazki wyrzeźbionych panów... nie mój typ, ale niech będzie, taki "dizajn"...


Prysznic, cywilne ciuchy i jadę pozwiedzać Dubrownik wieczorową porą. Do starego miasta można sprawnie dojechać autobusem za 15 KN w kilkanaście minut. Włóczę się po uliczkach. Ludzie siedzą w knajpkach, gdzieniegdzie snuje się muzyka, jakaś para tańczy na placu przed kościołem... Zapuszczam się w labirynt uliczek...


















Po chwili słyszę to co niby lubię słyszeć wieczorem, ale na pewno nie teraz... Deszcz... idzie... gwałtowny... Ściana wody dociera do mnie szybciej niż ja docieram gdziekolwiek, gdzie mogę się schować. Przemoczona do suchej nitki wpadam do pierwszej knajpy, która ma otwarte drzwi. W środku wszyscy jak zmokłe kury siedzą lub stoją przy barze. No trudno, trzeba przeczekać. Zamawiam piwo, siadam przy stoliku koło nieznajomych osób z Niemiec, a deszcz zacina aż miło zagłuszając smoothjazzową muzykę sączącą się z głośników...





Do tego samego stolika przysiada się jakiś gość i zagaja rozmowę. Denis - okazuje się że jest właścicielem knajpy. Stawia mi kolejne piwo, a wszystkim gościom oliwki. Swoją droga pyszne - zjadam ich niemało, bo w końcu ostatni posiłek jadłam ładnych parę godzin temu. I żartuje, że wszyscy mogą zostać na nocleg - spanie na podłodze - 10 Euro - w sumie to dobra cena jak na nocleg w sercu starego miasta w Dubrowniku ;) Deszcz nie przestaje padać. Niektórzy goście wychodzą gdy tylko pada nieco mniej. W końcu pada na tyle słabo, że i ja decyduję się na wyjście. Dostaję życzenia powodzenia na dalszą drogę, bo oczywiście jako samotnej motocyklistce na pewno jest mi to potrzebne.

Kropi. Idę na przystanek autobusowy i chowam się pod wiatę. Znowu pada mocniej.


Po dwudziestu minutach jestem w hostelowym pokoju. Hmmm... panowie topless... czerwona lampka... czy na pewno dobrze wylądowałam? Nieważne. Idę spać. Mam nadzieję, że do jutra wyschną mi wszystkie ciuchy... Dżinsy i buty do szybkoschnących nie należą...



Przejechane: 368 km


1 komentarz: