niedziela, 28 września 2014

Bałkany 2014 - Dzień 4 - Droga, której nie ma

13 września 2014 - sobota

Spałam jak dziecko. Nie, nie dlatego, że całą noc płakałam i trzy razy nawaliłam w pieluchę, tylko po prostu naprawdę dobrze spałam. Ranek jest wilgotny, ale nie pada. Pewnie jeszcze, znając moje szczęście.

Jem przepyszne śniadanie - ogromniastą porcję jajecznicy na boczku z serem. Jak tak dalej pójdzie żywnościowo, to tu przytyję. Albo pęknę.

Gdy ja jem śniadanie, Danijel uczy się do egzaminu na prawo jazdy - dorabia kolejną kategorię... W międzyczasie tez rozmawiamy o tym, gdzie mogę pojechać i co zobaczyć. Planów jest kilka, w tym mały offroad (dzięki bransoletce odwagi) - zobaczymy co z tego wyjdzie. Zapisuję w telefonie numer do Danijela, jak wyglebię czy coś i nie będę w stanie sobie poradzić, to mam dzwonić, to przyjedzie i mnie poskłada. Fajnie - prywatne assitstance ;)


W międzyczasie też się dowiaduję, że jest zmiana planów - ekipa, z która jestem umówiona odpuszcza Rumunię, ze względu na nieciekawe prognozy pogody. Za to proponują Słowenię. Wszystko jedno. Tak samo daleko. A w Słowenii... może odwiedzę Kubę i Mojcę i zobaczę jakie są postępy w budowie jachtu w ogrodzie ;) Tak więc Rumunia pozostanie celem na kolejny rok.

Ruszam. Za znakami kieruję się na Nedajno.






Potem wbijam się w szutrową drogę prowadząca nad jezioro Susicko... o tej porze jest (jak sama nazwa wskazuje) - wyschnięte. Serpentyny powalają, krajobrazy też. Ależ tu pięknie. Szkoda tylko, że pogarsza się pogoda i te wszystkie atrakcje przemierzam w strugach deszczu. Wg Zumo, drogi tu nie ma...




















Pojawiają się znaki na Zabljak, choć bardziej wyglądają jak oznaczenie trasy dla pieszych czy rowerzystów ;) Po drodze dostaję kilka SMSów, jaki mi idzie, czy jestem cała i że mam dać znać jak dojadę do Zabljaka.





Pogoda jest naprawdę fatalna,a le i tak jest tu pięknie. Już wiem, że muszę tu wrócić. I to niejeden raz.. Może się tu przeprowadzić? Obliczam, że pobyt i wyżywienie w Trsa kosztuje mnie mniej niż codzienne utrzymanie w Krakowie. Plan jest prosty - sprzedać wszystko, kasę wrzucić na konto, przyjechać tu i rozkoszować się tym, co tu jest. Mają tu nawet wyciąg narciarski (a jak wiadomo ja narty kocham bardziej niż moto) - czego więcej mi do szczęścia potrzeba?








W Zabljaku ordynuję sobie przerwę. Nie ma już knajpy Zlaty Papagaj, za to jest inna Lupo d'Argento - przetestuję... Zamawiam zupę grzybową i herbatę. Dostaję zupę śmietanową, w której pływa kilka grzybów (i herbatę). Trzeba jednak było zamówić coś innego... Za to jest internet ;) Wysyłam SMS kontrolny, że wszystko OK i jaki mam dalszy plan - jakbym tego nie zrobiła, to dostałabym pewnie z milion wiadomości i sto tysięcy telefonów - Danijel chyba się przejął zleconym mu zadaniem "zaopiekowania się mną" ;) A na zewnątrz leje...




Gdy nieco się przejaśnia, ruszam dalej. Na most na Tarze. Prowadzą tam całkiem fajne winkle. Sam most jest zadeptany przez turystów, głównie rosyjskojęzycznych. Miła Ukrainka robi mi kilka fotek - taka odmiana od samowyzwalacza ;) Inna z kolei pyta, czy może sobie zrobić fotki z moim moto ;)



Woda w rzece jest brunatna - i przez to nie tak piękna jak Piva.








W ramach zrobienia czegoś niestandardowego przejeżdżam tyrolką wzdłuż mosty, nad rzeką. Robię to w ciuchach i kasku motocyklowym, co wzbudza uśmiechy u ludzi dookoła i obsługi, która mnie przechwytuje pod koniec jazdy. Ech, przypomniały się stare dobre harcerskie czasy, kiedy to budowało się małpie gaje... te wszystkie mosty linowe itp... to były zabawy :)




Wracam do Zabljaka, a następnie kieruję się do Trsa. Tym razem śnieg mnie nie zatrzymuje ;)







Mogę spokojnie jechać drogą i podziwiać piękno dookoła. Powtórzę się - nawet przy słabej pogodzie jest tu pięknie!







Mijam kilka motocykli, ale nikt nie jedzie w tę stronę co ja. Niestety niektórzy jeżdżą strasznie bezmyślnie - nie przewidując, że ktoś może jechać z przeciwka. Droga jest tu wąska, kręta, śliska, bo jest mokro, naprawdę trzeba uważać... a niektórzy jakoś maja to trochę gdzieś...

Na przełęczy (1907 m n.p.m.) jest 6 stopni, wiatr i zacina deszcz. Niefajnie... a szkoda...




Dalsza droga to też zmagania z wiatrem, chłodem i deszczem. W jednym miejscu zatrzymuję się na fotki, podjeżdża jakieś auto, ale pasażerowie nawet nie wysiadają z niego, tylko cykają fotki przez okno... Co wy wiecie o doświadczaniu przygody... i przyrody ;)








Co jakiś czas, na przydrożnych pagórkach widzę czarne postacie z parasolami, doglądające swoich stad owiec. Ja z kolei mogę sobie pograć w kosza... jakbym chciała ;)


Kilka kilometrów przed końcem dzisiejszej podróży przestaje padać. Przejeżdżam przez miejscowość Pisce. Ja też piszczę. Z zachwytu, radości... P-I-Ę-K-N-I-E  T-U !!! Wiem... Powtarzam się...





Dojeżdżam do Trsa. Anastazja bardzo cieszy się na mój widok. Chyba zyskałam jej sympatię ;) Razem naklejamy naklejkę na drzwiach od mojego domku.




W domku obok jak widać byli "nasi" ;)


Ledwo się ogarniam po przyjeździe, a już dostaję gorącą herbatę z miodem i cytryna na rozgrzanie oraz dwa wielkie ciacha. Na nic nie pomagają tłumaczenia, że ja ze słodyczy najbardziej lubię śledzie, a ze śledzi cebulę. "Shut up and eat". Nawet nie podyskutuję ;) Taka gościna :)




Dalsza część dnia i wieczór to niekończące się rozmowy, gry i zabawy z Anastazją, uczenie się liczenia, kolorów, oglądanie zdjęć, i filmiku z przejazdu tyrolką, kilku filmów snowboradowych, które znajduję gdzieś u mnie w telefonie.

Podobno jestem "crazy". Ale w sumie słyszałam to już wczoraj, zaraz po przyjeździe (jak również to, że Daniejl spodziewał się, że przyjedzie kobitka w średnim wieku, średnio atrakcyjna i generalnie nie do pogadania... no cóż, chyba się sprawdziło ;)) A propos tyrolki, dowiedziałam się, że ja jechałam tą krótszą (fakt, są tam dwie). Za to tata Danieja  kiedyś wybrał się na tę dłuższą i... utknął w połowie... i czekał dwie godziny aż go ściągną. Podobno nie ma zamiaru już więcej tego próbować.A ja wiem, że następnym razem właśnie tego spróbuję ;)

W pewnym momencie wszyscy z zaciekawieniem patrzą przez okno. Patrzę i ja - koło Oliviera przechadza się "lisica". Widać rude lubią oliwkowy kolor :)

Zmykam spać, jutro kolejny kawałek Europy do przejechania...


Przejechane: 124 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz