sobota, 9 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 3 - Kraina kawy

29 lutego 2016 - poniedziałek

Droga jest pozawijana jak paragraf. Same zakręty. Jak ktoś ma chorobę lokomocyjną, to ma przerąbane. Mimo tego autobus jedzie całkiem żwawo. Około drugiej w nocy zatrzymujemy się na postój - zmianę kierowców i krótką przerwę dla tych, którzy zdążyli zgłodnieć. Spora ilość autobusów na parkingu i wielka samoobsługowa stołówka świadczą, że to popularne miejsce postoju. Postanawiamy rozprostować nogi i sprawdzić "jak pachnie powietrze". Schodzimy z pięterka autobusu, wychodzimy na zewnątrz i... szok temperaturowy - jest 27 stopni i ogromna wilgotność. Może jednak wrócić do klimatyzowanego autobusu? Zwłaszcza, że znajduję wielką naklejkę na jednym z okien z hasłem do pokładowego wifi... lepiej późno niż wcale :) Korzystam też z kibelka, bo na pewno podczas jazdy po zakrętach będzie to nie lada wyzwanie. Kręcę się trochę tu i tam, ale wracam do autobusu i sprawdzam co słychać w świecie. W końcu Polska budzi się do życia o tej porze. Autobus rusza bez żadnego ostrzeżenia i powoli toczy się po parkingu. Zerkam na siedzenie obok - jest puste. Gdzie jest Marek? Czy to możliwe, że odjechaliśmy bez niego? Nie widzę go nigdzie za oknem w okolicy baru. No dobra, jest dorosły i doświadczony w podróżach, chyba ogarnia temat odjazdów autobusów... A co jeśli nie? Kurde. Lekko spanikowana rozglądam się po piętrze autobusu. Nie ma go. Idę sprawdzić piętro niżej. Też nie ma. Drzwi autokaru są zamknięte (i pewnie na nowo zaplombowane). Pani z obsługi patrzy na mnie dziwnie i o coś pyta (pewnie o co mi chodzi). Ech, jak tu wytłumaczyć, że brakuje jednego pasażera? Umiem powiedzieć "amigo" ale to raczej nie odda tego co mam na myśli... Pani (jak i większość pasażerów) patrzy na mnie z politowaniem, więc decyduję się na odwrót i wchodzę na piętro autobusu pomyśleć co dalej. Idę na swoje miejsce, a wtedy Marek wychodzi z autokarowego kibelka... Aha, tam się schował...

Do Medellin dojeżdżamy godzinę przed czasem. Jest jeszcze ciemno, ale po światłach widać, że miasto położone jest jakby w siodle między dwoma wzgórzami (i oczywiście na te wzgórza się wylewa). Pomimo wczesnej pory - jest dobrze przed szóstą rano - ruch jest bardzo duży. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i wypakowujemy się z autokaru. Zamieniamy czerwone zawieszki z numerkami na nasze bagaże i schodzimy do budynku dworca. Mamy 4 godziny do odbioru motocykli, więc kupę czasu. Siadamy sobie na spokojnie na ławeczce i na zmianę idziemy do dworcowych łazienek na poranna toaletę. W sumie marzę o prysznicu, ale na ten luksus będę musiała jeszcze poczekać. Marek idzie też na mały rekonesans - gdzie można coś zjeść i poczekać. W efekcie schodzimy jeszcze piętro niżej do jednej z dworcowych kafejek. zaspokajamy głód czymkolwiek co można kupić o tej wczesnej porze - w moim przypadku jest to croissant na ciepło (taki w worku foliowym, wrzucony do mikrofalówki, więc raczej uparzony niż chrupiący), sok z pomarańczy i lurowatą kawę w plastiku. Może to taka dworcowa odmiana, bo w sumie w Kolumbii spodziewałabym się tej sławnej na cały świat aromatycznej i smacznej kawy. W sumie rzadko pijam kawę, ale skoro już tu jestem, to będę ją pić.


Przeglądamy mapy i przewodnik ustalając plan an dziś. I ustalamy, że skoro te autobusy między Medellin a Bogotą są takie sprawne, to może przedłużymy o jeden dzień jazdę? Oczywiście jeśli Harry przedłuży nam wynajem motocykli. Trzeba też wymienić trochę kasy, żeby zapłacić Harremu za motki,. Kaucję dostanie w USD. Marek idzie na zwiad celem znalezienia kantoru. Nie ma go dłuższą chwilę. Jak wraca, to mówi, że był w banku, ale tam nie wymieniają, ale piętro wyżej jest Western Union i tam po dobrym kursie można wymienić. Trzeba mieć paszport, podać jakieś dane dot. zamieszkania w Kolumbii i pokwitować odciskiem palca. 400 USD będzie optymalną kwotą. Żwawo pokonuję stopnie schodów i widzę szyld WU. Podchodzę do drzwi, ale nie mogę ich otworzyć. Na pomoc przychodzi facet, który puka w szybę, a wtedy brzęczek oznajmia, ze można wejść. Mój "wybawca" jest ubrany w niebieska koszulę i ciemne spodnie, ma kamizelkę kuloodporną, przepasaną przez tułów czarną torbę i spory rewolwer w prawej ręce. Aha. Rzut oka na hall, a tam jego kompan, podobnie ubrany, ale zamiast rewolweru w jednej ręce, w obu trzyma shotguna i kręci głową na prawo i lewo, jak prezydent podczas przemówień, lustrując korytarz na prawo i lewo. Aha. To może ja przyjdę później? W sumie nie wiem, czy to, że oni tu są go gwarantuje bezpieczeństwo, czy raczej spodziewają się jakiejś krwawej jatki? Kolo z rewolwerem "wpycha" się do kolejki i zostawia pani w kasie zawartość czarnej torby dostając w zamian świstek papieru, po czym wychodzi, i oddala się korytarzem, a za nim kolega z shotgunem. Uff. Jeden z panów z kolejki mówi mi, że muszę sobie pobrać kwitek z numerkiem. Oczywiście nie rozumiem co mówi, ale wnioskuję po urządzeniu, na które wskazał i po kwitku, który trzyma w ręku. Kolejka idzie dość sprawnie, choć ten sam pan nieco ją wstrzymuje siląc się na jakieś konwersacje z kasjerką. W końcu moja kolej. Daję pani w milczeniu 4 papierki i paszport. Ona o coś pyta, ale nawet nie muszę udawać, że nie rozumiem, więc po chwili mam w ręku kupkę waluty - około milion dwieście tysięcy COP. Kwituję odciskiem palca (innego niż na lotnisku ;)) i wychodzę. Kilo siana - gdzie to schować, żeby nie buchnęli, ani żeby nie zgubić? A gdzie schować karty kredytowe? I euro? Dolarów się t tak zaraz pozbędę na kaucję, ale reszta forsy?

Schodzę na dół, Marek właśnie koczy śniadanie właściwe, które poleca. Właśnie otworzyli kolejną knajpkę z lepszym wyborem jedzenia. A co tam, zjem i ja. Po chwili na stoliku ląduje jajecznica z plackiem kukurydzianym z serem i kakao. Taki zestaw. Marek dzwoni do Harrego. Chwilę później jedziemy już żółta oficjalną taksówką. Miasto nieco inne niż Bogota, choć ruch uliczny tak samo zwariowany. A za niedługo będziemy musieli mu sprostać. Taksówka podwozi nas na właściwą ulicę, ale nie możemy zidentyfikować numeru. W końcu się udaje. Taksówkarz dostaje zapłatę, a my witamy się z Harrym i wchodzimy do kliniki weterynaryjnej. Zostawiamy rzeczy, które natychmiast zostają "przejęte" przez lokalne koty i idziemy obejrzeć motki. Są  jakieś 300 metrów dalej, w garażu.


Dwa białe motki. Motorynki. hulajnogi. Bajaj Discover 150 ST. Wyglądają dobrze, maja lekkie otarcia tu i tam, na licznikach ok. 7,5 tysiąca km. Jeden z kuferkiem, drugi bez. Kuferkowy trafia do mnie, bo Marek ma lepszy mały plecak na podręczne drobiazgi. Motki mają świeżo wymieniony olej i sa po przeglądzie i wg zapewnień Harrego nic im się nie stanie. Na pytanie, czy da nam jakieś narzędzia (takie były ustalenia) odpowiada, że nie, bo i tak nic się nie stanie. Aha, czyli mamy kilka podstawowych drobnych narzędzi, ale o np. łyżce do opon czy kluczach do kół możemy zapomnieć. Na szczęście mam trytytki i taśmę McGyvera. Damy radę ;)

Wracamy do kliniki załatwić papierologię i przepakować się. Motki zostają na razie w garażu. Dopełniamy formalności, przedłużamy najem motocykli o jeden dzień i każde z nas wyskakuje z miliona COP. Dodatkowo w ramach 500 dolców kaucji, ja wyskakuję z 300 a Marek z 200, bo żadne z nas nie ma  "pięćdziesiątek". Przepakowujemy rzeczy - z bagażu wreszcie wywalam kask, spodnie moto i camelbaka, a dopakowuję mały namiot od Marka. Dodatkowo decyduję, ze nie biorę ze sobą dżinsów, polara i jeszcze kilku drobiazgów, bo uważam, że się nie przydadzą.

Przepakowani i przebrani taszczymy bety pod garaż. Już jestem spocona, bo jest prawie południe. Podobno powinno padać, ale nie pada, za sprawą El Niño. Może i dobrze - nie lubię jak jest gorąco i pada. Na szczęście w garażu jest dość chłodno. Mocujemy bagaże, co zajmuje chwilę i na pewno odbiega od optymalności, ale to przybędzie z czasem - pod koniec wyjazdu będziemy mistrzami w tej dziedzinie. Uzbrajam motek w SPOTa. niestety na kierownicy jest malutko miejsca i nie mam już gdzie przymocować nawigacji. Prowadzi Marek, ale chciałabym chociaż zapisywać trasę. No cóż, trzeba będzie pomyśleć.

W końcu jesteśmy gotowi, żeby wyjechać. Harry jeszcze prosi, żebyśmy podjechali do sąsiadującego z klinika warsztatu, bo chce sprawdzić, czy lekki wyciek oleju spod korka w motku Marka to coś poważnego czy pozostałość po wymianie oleju.

Wyjeżdżamy z garażu. Ja pierdziu, nie umiem jeździć!!! Jakie to lekkie!!! Skręca w miejscu!!! Motek kiwa się na prawo i lewo. Zero stabilności. A tu trzeba się przeciskać między autami i być zdecydowanym!!! No i te biegi - luz na samym dole i wszystkie kolejne w górę. Oj, będę się mylić...


Pierwsze 300 metrów za mną. Dwa tysiące kilometrów przede mną. Boszzz.... Motki zostają sprawdzone przez mechanika. Naklejam na mojego kolumbijską naklejkę, daję też jedną Markowi, ale ten jej nie nakleja. Proszę Państwa, oto miś. Tzn. Bzyczek:


Dostajemy od Harrego ostatnie koordynaty i kierujemy się na stacje benzynową, bo w moim moto nie ma zbyt wiele paliwa. Po kilometrze jest stacja - tankujemy, ale jeszcze nie ruszamy w trasę - czas na kawkę i zalanie camelbaka. Kawa znowu jest lurowata. OK, może to taka stacyjna odmiana... Za to nie ma zwykłej wody mineralnej, są tylko jakieś bezkaloryczne smakowe, bardzo słodkie. Nie marudzę i zalewam taką jedną do bukłaka.

Ruszamy! Na południe. Ruch jest spory, ale szybko się do niego przyzwyczajamy. Po prostu nie można się wahać i jakoś pójdzie. Jest ciepło, więc uwaga jest przez to nieco upośledzona,  ale dzielnie walczymy. Przy wyjeździe z Medellin się chyba nieco gubimy, ale w końcu trafiamy na właściwą drogę. Opony fajnie kleją się do asfaltu, jazda wchodzi coraz lepiej, a moto "mniej się kiwa". Chyba przyzwyczajam się do jego małej masy i żywej reakcji na każdy mój ruch (z wyjątkiem naciskania na hamulec i dodawania gazu ;)) Po kilkunastu kilometrach zaczyna padać. najpierw lekko mży, więc jedziemy dalej. Ale po chwili zaczyna mocniej padać, więc wbijamy się na jakiś chodnik, pod daszek, a ja nawet dokuję się w jakiejś kafejce internetowej.





Deszcz jak zwykle ma trzy fazy. Pada - mży - pada - mży - pada - przestaje. Te tropikalne mają jeszcze jedną zaletę - jest ciepło i pada krótko (w porze suchej lub przejściowej, bo w deszczowej jest jak w filmie "Forrest Gump": "Pewnego dnia, jak zaczęło padać, tak lało przez cztery bite miesiące"). Jedziemy więc dalej, uważając lekko na śliski asfalt (choć dramatu nie ma) i białe linie, które w tym przypadku są żółte.

Jazda po głównych drogach, zwłaszcza w okolicach większych miast, to walka z ciężarówkami. Jeżdżą one tutaj dość szybko, ścinają zakręty, bo wolą jechać rozpędem niż piłować na niskim biegu. W efekcie albo jest je dość trudno wyprzedzić, albo kąsają na winklach, bo mają założony tempomat na 80 km/h. Przez to często nie mieszczą się na swoim pasie i zahaczają o ten przeciwny. Jeśli tak wyglądała jazda autobusem z Bogoty, to dobrze, że spałam...




Robi się coraz ładniej, I pogodowo i krajobrazowo. Nieco zgłodnieliśmy, więc przyczajamy przydrożną knajpkę i stajemy w niej na popas. Menu jest wypisane kolorowymi literkami na ścianie. Jeden z lokalesów sączący piwko tłumaczy nam to na angielski. Zamawiamy to, co je pan ze stolika obok, bo wygląda optymalnie. Niestety okazuje się, że pan je drugie danie z zestawu i w dodatku zjadł go już większość, a przed nami lądują porcje co najmniej jak dla tirowców. Spory talerz rybnej zupy (niestety doprawionej kolendrą, więc nie zjadam zbyt wiele) i jeszcze większe drugie danie podane nawet nie na talerzu a na półmisku - kurczak, ryż, fasola, jajko sadzone, coś ziemniakopodobnego i odrobina surówki z kapusty. Uff.






Całość kosztuje jakieś śmieszne pieniążki. I to jest fajne. Autentyczne. Tak samo jak autentyczny jest otaczający folklor. Tu akurat kibelek - damski to muszla, bez żadnej spłuczki,  za blaszanymi drzwiami, zamykanymi tylko od zewnątrz. Męski to po prostu pisuar we wnęce, w której przez większość naszego pobytu wyleguje się pies. Ręce można umyć w stojącej obok beczce z deszczówką.


Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy dalej. Coraz bardziej czuję jazdę Bzyczkiem. Drzewa mają bajecznie kolorowe kwiaty - żółte, fioletowe, różowe, czerwone. Pojawiają się "płaskie" palmy wyglądające jak wachlarz, jak i palmy bananowe z kiściami owoców opakowanych w niebieskie worki. Jest coraz ładniej. Temperatura też robi się coraz bardziej przyjemna.


Na zielonych wzgórzach widać plantacje kawy - nie dziwne, w końcu ten rejon słynie z upraw tej rośliny. Regularne krzaczki wyglądają niesamowicie. Niebo, pomimo chmur, stanowi kontrast dla ciemnej zieleni, więc fotki niestety nie wychodzą zbyt dobrze - albo prześwietlone, albo ciemne :(












Zaczynam dostrzegać lokalne smaczki. Znaki drogowe informujące o zakrętach są bardzo precyzyjne - zaokrąglone strzałki mówią o łagodniejszych zakrętach, kanciaste o tych ostrzejszych. Choć to, że są podziurawione od kul lekko zastanawia. Przy drogach jest sporo kapliczek. Na przykład Matka Boska Energooszczędna od Żarówek. Zresztą, jest to bardzo katolicki kraj, o czym np. świadczą szyby w autobusach i busikach wyklejone obrazkami Świętej Rodziny, różańcami itp.




Dojeżdżamy do Jardin, celu naszej dzisiejszej podróży. Kierujemy się na centrum, bo "tam musi być jakaś cywilizacja". Skutkuje to przejechaniem kilku uliczek pod prąd, o czym próbują nam powiedzieć lokalesi, ale nie bardzo to nikomu w sumie przeszkadza. Stajemy na głównym placu. Kwadratowy deptak, na jednej ze ścian placu - kościół. Klasyczne hiszpańskie w stylu małe miasteczko. Marek w przewodniku szuka informacji o Jardin i jego bazie noclegowej.









W końcu znajdujemy hotel - przy placu, przy kościele. Marek idzie go sprawdzić. Jest skromnie, normalnie, ale czysto (co zresztą podkreśla właściciel kilkakrotnie). Za 20000 COP od osoby mamy super miejscówkę. Co prawda motki, dla bezpieczeństwa, trzeba zaparkować na oddalonym o kilkaset metrów parkingu miejskim (5000 COP za dobę), ale jest OK. Hotel obok jest za dwa razy tyle, rzeczywiście lepszy i z możliwością zaparkowania gdzieś na dziedzińcu, na co niechętnie zgodziła się obsługa, ale zostajemy przy pierwszej opcji. Jest bardziej swojsko. Nawet jeśli nie ma ciepłej wody pod prysznicem ;)


Odświeżamy się i idziemy na plac. Rozstawiły się tam stragany z jedzeniem, więc próbujemy tego i owego, bo na nic konkretnego nie mamy miejsca po obfitym obiedzie. Jest więc arepa (placek z mąki kukurydzianej) i buñuelos (takie niesłodkie jajowate lub okrągłe "pączki" o lekko serowym posmaku, smażone na głębokim tłuszczu).





Zaczyna lekko padać, więc wchodzimy do kościoła. Z zewnątrz jest naprawdę fajny. W środku trwa remont i figury świętych są przykryte zielonymi płachtami, a aniołki są trochą w stylu bondage...





Siadamy pod parasolem w knajpie koło kościoła i zamawiamy piwo. Dzisiaj Aguila. I gadamy o wrażeniach z jazdy i dzisiejszego dnia. Obsługa pyta, czy rycząca z głośników muzyka nam odpowiada, czy maja zmienić. Lecą latynoskie piosenki, pewnie ichniejsze "disco polo", ale niech leci. To też część lokalnego folkloru :)



Czas się zwijać spać. Jeszcze tylko robimy pierwsze pranie, które wywieszamy w pozbawionym szyb oknie. Miasteczko gra w tle, a my regenerujemy się przed jutrzejszym dniem.


Przejechane: 140,8 km


(Mapka nieco koślawa, bo z późno włączonego SPOTa, Zumo siedział grzecznie schowany w plecaku.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz