piątek, 6 maja 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 11 - Biznes klasa

08 marca 2016 - wtorek

Budzę się rano. Namiot się nie poskładał bardziej, bajorko z wody się nie powiększyło, kark nawet nie boli od krzywego spania. Czas się ogarnąć, bo wszędzie, zwłaszcza na mnie, jest pełno piaskowego błotka. Wieje dość ciepły wiatr, choć daleko mu do siły tego wczorajszego, niebo jest zachmurzone, ale temperatura oscyluje w granicach 26 stopni. Tak na oko.

Czas na prysznic. W sumie dobrze, że idę tu za dnia, bo nie ma żadnego oświetlenia w "kabinach". Nie ma tez żadnych wieszaczków, więc ręcznik i ciuchy trzeba przewiesić przez drzwi, zmniejszając jeszcze dopływ światła. Woda leci prosto z krótkiej rurki wystającej z sufitu i jej przepływ jest zerojedynkowo regulowany zaworem kulowym.

Teraz śniadanie i zestaw jajeczno-plantanowy z kiepską kawą.

Ale zabawa dopiero przed nami - trzeba wyczyścić i wysuszyć namioty. Na szczęście lekki wiaterek bardzo w tym pomaga. A kuferek Bzyczka, gdzie przez noc mieszkała elektronika nie przeciekł - fajnie :) Przy okazji podziwiamy jak pan lokales z wielką beczką na kanapie walczy z motkiem, żeby go odpalić - z sukcesem!





W sumie to dobrze, że wczoraj pochodziliśmy po pustyni, bo dzisiaj grzęźlibyśmy w błocie. Za to kolory zdecydowanie zyskały na intensywności. Ustalamy plan na dziś i kolejne dni - przygoda powoli się kończy, więc musimy dobrze rozplanować czas i trasę. Pakujemy się na motki i jedziemy - najpierw w głąb pustyni (na jakieś 10 km) i z powrotem. Widoki dalej są nieziemskie.



Kolory i skały zmieniają się całkowicie.


























Mimo tego, że Zumo pokazuje, że jest droga, która może oszczędzić nam powrotu po własnych śladach nie ufam mu za bardzo, bo miejsce, gdzie ta droga powinna być nie wzbudza mojego zaufania - wygląda jak każdy inny kawałek pustyni. Ufamy więc osmandowym mapom Marka i cofamy się w kierunku Villavieja, ale przed wioską odbijamy w kolejny offowy odcinek, liczący ok. 40 km.






Jest błoto i rzeki. W jednej postanawiam sobie umyć buty. Ale przychodzi za chwilę refleksja - przecież zaraz i tak je raczej ubrudzę wyjeżdżając z rzeki ;)



Są mostki i wąskie, ciemne tunele (ruch jest dwukierunkowy).





Jest fajnie.



Dojeżdżamy do cywilizacji i w Natagaima stajemy na jedzonko. Dzisiaj risotto z kurczakiem. Całkiem dobre.


Jedziemy dalej na północ. Droga jest nudna i prosta. Tankujemy i odbijamy w bardziej boczne dróżki dla urozmaicenia, ale w sumie dalej jest trochę nijak. Zwłaszcza, po pustynnych widokach.




Powoli szukamy jakiegoś miejsca na nocleg, ale jak na złość im bliżej Ibague tym mniej jakichkolwiek miejscowości. Totalna pustka. Tylko pastwiska i "pegeer-y". Na rozjazdach "autostrad" przed Ibague trochę się gubimy i po kilku nawrotkach na rondach jeździmy w kółko. Oddalamy się od dużego miasta, ale dalej nie ma miejscowości, a jak są, to bez hoteli. Docieramy do Venadillo, gdzie znajdujemy super nówkę hotel, klimatyzowany, choć bez netu. Pokój jest wielkości niemalże mojego mieszkania, a łazienka - salonu. Widać, ze wszystko nowiutkie i dopiero co wykańczane. Normalnie biznes klasa z ekstrawaganckimi lampami :) Za 55000 COP.


Ogarniamy się i idziemy na soki. Zamawiamy dwa, ale w efekcie dostajemy po dwa. No to litr soku znowu trzeba wypić, trudno :) Zastanawiamy się, czy takie cukiernie z sokami miałyby u nas prawo bytu. Pytanie nasuwa się po tym, jak widzimy grupę kilku rosłych facetów, którzy siadają przy stoliku obok i zamawiają soczki i ciastka. U nas takich raczej można by znaleźć w knajpie (lub na ławce w parku) z półlitrowym browarem, a nie z półlitrowym smoothie w ręce :) Niemniej jednak litr soku za dolara to luksus, bo u nas szklanka świeżego soku z importowanych pomarańczy to ze 12 złotych lekko...

Skoro o piwku mowa, to idziemy na tradycyjne wieczorne. Knajp jest kilka, w każdej muzyka wyje na cały regulator tworząc ogólną kakofonię. W końcu siadamy w jednej knajpce w bocznej uliczce, tuż obok myjni dla motocykli. Jestem w stanie wcisnąć jedno małe piwko. Znowu właściciel knajpy pyta, czy muzyka OK... ech, co mamy odpowiedzieć? Niech gra :) w końcu to element krajobrazu!


Wracamy do hotelu. Udaje mi się na moment podpiąć do jakiegoś niezabezpieczonego netu, ale potem mnie odcina. Uzupełniam notatki z wyjazdu i katem oka dostrzegam gekona, który biega po pokoju. Chowa się za łóżkiem. Niech się chowa. Gekony mi akurat absolutnie nie przeszkadzają.


Przejechane: 266 km (rekord na tym wyjeździe ;))


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz