Budzę się rano. Namiot się nie poskładał bardziej, bajorko z wody się nie powiększyło, kark nawet nie boli od krzywego spania. Czas się ogarnąć, bo wszędzie, zwłaszcza na mnie, jest pełno piaskowego błotka. Wieje dość ciepły wiatr, choć daleko mu do siły tego wczorajszego, niebo jest zachmurzone, ale temperatura oscyluje w granicach 26 stopni. Tak na oko.
Czas na prysznic. W sumie dobrze, że idę tu za dnia, bo nie ma żadnego oświetlenia w "kabinach". Nie ma tez żadnych wieszaczków, więc ręcznik i ciuchy trzeba przewiesić przez drzwi, zmniejszając jeszcze dopływ światła. Woda leci prosto z krótkiej rurki wystającej z sufitu i jej przepływ jest zerojedynkowo regulowany zaworem kulowym.
Teraz śniadanie i zestaw jajeczno-plantanowy z kiepską kawą.
Ale zabawa dopiero przed nami - trzeba wyczyścić i wysuszyć namioty. Na szczęście lekki wiaterek bardzo w tym pomaga. A kuferek Bzyczka, gdzie przez noc mieszkała elektronika nie przeciekł - fajnie :) Przy okazji podziwiamy jak pan lokales z wielką beczką na kanapie walczy z motkiem, żeby go odpalić - z sukcesem!
Kolory i skały zmieniają się całkowicie.
Jest błoto i rzeki. W jednej postanawiam sobie umyć buty. Ale przychodzi za chwilę refleksja - przecież zaraz i tak je raczej ubrudzę wyjeżdżając z rzeki ;)
Są mostki i wąskie, ciemne tunele (ruch jest dwukierunkowy).
Jedziemy dalej na północ. Droga jest nudna i prosta. Tankujemy i odbijamy w bardziej boczne dróżki dla urozmaicenia, ale w sumie dalej jest trochę nijak. Zwłaszcza, po pustynnych widokach.
Ogarniamy się i idziemy na soki. Zamawiamy dwa, ale w efekcie dostajemy po dwa. No to litr soku znowu trzeba wypić, trudno :) Zastanawiamy się, czy takie cukiernie z sokami miałyby u nas prawo bytu. Pytanie nasuwa się po tym, jak widzimy grupę kilku rosłych facetów, którzy siadają przy stoliku obok i zamawiają soczki i ciastka. U nas takich raczej można by znaleźć w knajpie (lub na ławce w parku) z półlitrowym browarem, a nie z półlitrowym smoothie w ręce :) Niemniej jednak litr soku za dolara to luksus, bo u nas szklanka świeżego soku z importowanych pomarańczy to ze 12 złotych lekko...
Skoro o piwku mowa, to idziemy na tradycyjne wieczorne. Knajp jest kilka, w każdej muzyka wyje na cały regulator tworząc ogólną kakofonię. W końcu siadamy w jednej knajpce w bocznej uliczce, tuż obok myjni dla motocykli. Jestem w stanie wcisnąć jedno małe piwko. Znowu właściciel knajpy pyta, czy muzyka OK... ech, co mamy odpowiedzieć? Niech gra :) w końcu to element krajobrazu!
Wracamy do hotelu. Udaje mi się na moment podpiąć do jakiegoś niezabezpieczonego netu, ale potem mnie odcina. Uzupełniam notatki z wyjazdu i katem oka dostrzegam gekona, który biega po pokoju. Chowa się za łóżkiem. Niech się chowa. Gekony mi akurat absolutnie nie przeszkadzają.
Przejechane: 266 km (rekord na tym wyjeździe ;))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz