wtorek, 26 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 8 - Opole '77 unplugged

05 marca 2016 - sobota

Ulice są jaskrawożółte. I moro. Jest pełno policji i wojska. Każdy uzbrojony. Żołnierze w kaskach z siatką, w polowych mundurach, z plecakami. Maszerują po ulicach we wszystkich kierunkach. Na skrzyżowaniach jest ich sporo, a im bliżej głównego placu w mieście tym więcej. mam mieszane uczucia - to, że są, to znaczy, że jest niebezpiecznie, czy wręcz przeciwnie? Śniadanie w typowej kolorowej soko-cukierni upływa na rozmyślaniu o bezpieczeństwie w Kolumbii i patrzeniu na przemarsz mundurowych przed lokalem.

Po śniadaniu odbieramy motki z parkingu. W sumie nie napisałam wcześniej, ale parking to po prostu tak zaaranżowane patio, dostępne przez mikro wjazd. Parking za nockę kosztuje o ile pamiętam 10000 COP - zostawia się motek, można tez kask, dostaje kwitek. Motek odbiera się na podstawie kwitku, lub jeśli się go zgubiło - na podstawie dowodu rejestracyjnego. Nasze motki stoją w zupełnie innym miejscu niż je wczoraj zostawiliśmy. Mój nie ma już zblokowanej kierownicy, ale co to dla "fachowców", gdy trzeba go było przeparkować. Na kanapie mam odbite kocie łapki.



Pod hotelem parkujemy motocykle. Lokalni żebracy podchodzą do nas jak do bankomatów prosząc o kasę. Czasem trzeba się na to znieczulić. A dodatkowa informacja, że jesteśmy z Węgier ucina wszelkie pogawędki, bo nikt w tym języku nie mówi absolutnie nic

Możemy wyjechać. Postanawiamy jednak zatankować, więc chcąc nie chcąc po chwili znowu wjeżdżamy do centrum. Tym razem (w przeciwieństwie do akcji z Włoch rok temu) Zumo znajduje stację i tankujemy motki. I wyjeżdżamy z Popayan po raz drugi.


Wbijamy się na mniej uczęszczaną drogę. na jednym z murów widzę wielki czerwony napis CAMP. Kolejne pytanie w głowie - czy to po prostu oznacza, ze jest tu kemping, czy to 'graffiti"  wyznaczające terytorialne granice jakiegoś zbrojnego ugrupowania typu FARC, mimo, że w tym kontekście ten skrót nie brzmi "znajomo"...

Droga jest urocza, kręta. Dookoła jest zielona dżungla. Co jakiś czas pojawiają się faceci z maczetami. Tłumacze sobie, że to oczywiście do przedzierania się przez zielone chaszcze, a nie w celu zarzynania turystów ;)















Przed zjazdem na Purace, które było naszym celem na wczoraj, utykamy na dobre pół godziny. Ruch jest całkowicie wstrzymany ze względu na budowę mostu. Jest prawie południe, prawie równi, prawie nie ma cienia - ciekawe wrażenie. Mimo wszystko gdzieś tam próbujemy chronić si przed palącym słońcem, jednocześnie podglądając pracowników kierujących ruchem - są to lokalni Indianie, ubrani w charakterystyczne regionalne stroje.




Gdy ruch zostaje wznowiony pniemy się pod górę. Droga wije się na niemalże 3500 m npm i jest mega widowiskowa.














Nagle kończy się szerszym placem, przy którym stoi schronisko prowadzone przez Indian. Tu byśmy zatrzymali się na noc wczoraj, gdyby deszcz nie uziemił nas w Popayan... Jeśli ktoś ma jeden dzień "wolny" i czuje się na siłach, można stad zrobić sobie wycieczkę na wulkan...





Zamawiamy tam herbatkę i obiad. Czas oczekiwania to ok. pół godziny, więc idziemy na małą wycieczkę po okolicy. Jeden z lokalesów doradza, żebyśmy wzięli przeciwdeszczówki, bo popada. Owszem, są chmury, ale wg nas padać nie powinno. Mimo tego słuchamy jego rady.




Wysokość daje w kość. Kilka kroków i zadyszka gotowa. Powietrze jest rzadkie i chłodne. Ale krajobrazy wynagradzają wszystko.










W pewnym momencie zrywa się olbrzymi wiatr i zaczyna zacinać zimnym deszczem. Warto było wziąć stroje przeciwdeszczowe - jednak wiedza lokalnych "górali" jest niezastąpiona.


Wracamy na obiad. Przestało padać, więc zrzucamy z siebie kondomy, żeby się wysuszyły. Jedzenie już na na s czeka. Zupa jest bardzo konkretna - z makaronem i fasolką, ale i kolendrą, więc Marek dostaje większość mojej porcji. Za to pstrąg jest idealny. Przepyszny. Do tego słodka herbata, ale raczej jakaś ziołowa i nie słodzona cukrem, bo zupełnie inaczej smakuje.




Czas się zbierać. Płacimy za posiłek, żegnamy się z gospodarzami i wracamy tą samą drogą, podziwiając po drodze widoki. Rozdzielamy się - Mark zostaje w tyle. Na rozjeździe czkam na niego dłuższą chwilę. Zaczyna padać, więc znowu uzbrajam się w przeciwdeszczówkę. Marka dalej nie ma. Już mam zamiar zawrócić i sprawdzić co z nim, kiedy pojawia się na horyzoncie i możemy jechać dalej.










Dojeżdżamy do miejsca robót drogowych i wyjeżdżamy na główną drogę. Po chwili natrafiamy na całkiem spory wodospad. Zatrzymujemy się przy nim nie tylko na fotki, ale i ubranie w ciuchy, bo zrobiło się dość zimno. Parkując moto pod wodospadem o mało co nie zaliczam gleby, bo motocykl mocno przechyla się na stopce bocznej, ale że masa niewielka, to utrzymuję go i stawiam stabilnie.





Jest w sumie dość późno, a przed nami jeszcze spory odcinek do przejechania. Spektakl chmur na niebie zachęca do częstych postojów na fotki.




Pniemy się w górę i wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Purace. Droga znowu przeradza się w off. Wjeżdżamy na rozległą równinę, zwaną Doliną Espeletii, usianą tymi ciekawymi roślinami.





Chwilę dalej - Dolina Tapirów, jednak żadnego nie spotkaliśmy.



Za to w przeciwną stronę co jakiś czas suną powoli ciężarówki z owocami lulo. Aż dziwne, ze nie robi się z nich marmolada na tych wertepach. Ale w razie czego - jest to pocieszające, że ktoś tędy jeździ, więc w razie W można liczyć na pomoc.


Co jakiś czas widać pojedynczych żołnierzy w kamuflażu... Zastanawiam się ilu z nich nie zauważyłam, jak poszłam w krzaczki za potrzebą...


Znowu zaczyna padać. Potem droga robi się czerwona. Jest niesamowicie, bo ołowiany kolor nieba dodaje wielkiego uroku. Nie mamy tyle czasu na zatrzymywanie się, ile byśmy chcieli. Powoli się zmierzcha, a my mamy przed sobą kilkadziesiąt kilometrów, a jazda nocą po Kolumbii nie jest wskazana. Zwłaszcza w tym regionie.









Przy wyjeździe z parku są koszary wojskowe - zasieki, druty kolczaste, worki z piaskiem, wieżyczki strzelnicze i wszechobecne karabiny. Bezpiecznie?









Wjeżdżamy na asfalt. Robi się ciemno. Lokalne pojazdy jeżdżą jak dzikie, a my nie mamy odwagi z nimi walczyć ani wyprzedzać tych mniej żwawych, dlatego grzecznie jedziemy do San Agustin. Na miejscu lokujemy się w hotelu "El Turista". Mamy pokój z widokiem na patio, w którym są ogólnodostępne toalety, stanowisko do prania i... parking dla motocykli...




Szybko się odświeżamy i ruszamy w miasto. Zaczynamy od porcji witamin - soków ananasowego (ja) i ananasowo-bananowego (Marek). Potem z lokalnych straganów kupujemy kurczaki na patyku, żeby zaspokoić pierwszy głód. Idziemy tez na główny plac, gdzie stoi klasyczny lokalny autobus, a w nim siedzi orkiestra i gra lokalna muzykę. Za spora ilość gotówki można wsiąść do tego autobusu i posłuchać muzyki z bardzo bliska. Ciekawy pomysł, bo stojąc obok autobusu można tez posłucha, za darmo ;)


Wracamy do budek z jedzeniem - na "drugie danie" bierzemy chorizo z drugiego straganu, Lokalny piesek, wyglądający jak biały Pankracy idzie z nami krok w krok na wypadek gdybyśmy nie dojedli...

Idziemy do baru na piwo. Na dwóch ekranach wyświetlane są teledyski/teksty piosenek karaoke. Te nowe przeplatają się z takimi bardziej klasycznymi. Młodzi, piękni, wyfotoszopowani z okresu bieżącego mieszają się z wąsatymi brzuchatymi w strojach a'la Abba z lat 70-tych. Wrażenia jak z festiwalu w Opolu. Albo Sopocie. A potem wysiada prąd. w całej wiosce. Może to partyzanci robią wstęp do jakiejś akcji? Mimo wszystko zamawiamy kolejne piwko, obsługa baru przynosi świeczki. Tylko panie ze straganami z jedzeniem maja własny prąd do własnych żarówek i blackout ich nie dotyczy. Po pół godzinie wszystko wraca do normy i znowu jest głośno i kolorowo. Ulicą sunie wesoły autobus z muzyką na żywo...


Przejechane: 169,6 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz