niedziela, 17 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 5 - Las Palmas

02 marca 2016 - środa

Cel na dziś jest bardziej pieszy niż jeżdżony. W końcu trzeba trochę się poruszać, a że ja w środy mam swoje treningi na siłowni, to tym bardziej wypada się poruszać.

Po standardowo ubogim w warzywa śniadaniu i cienkiej kawie wsiadamy na motki. Tym razem i ja na lekko, co powoduje cholerny dyskomfort. Nie lubię i boję się jeździć, gdy na nogach mam cienkie spodnie i buty przed kostkę, a na grzbiecie bluzę, ale może przez 12 km dojazdu nic się nie stanie.

Wjazd do Doliny Cocora zwiastuje pojawienie się charakterystycznych palm woskowych, których wysokość sięga nawet 60 m. Te palmy to narodowe drzewo Kolumbii. Cocora z kolei to imię księżniczki z ludu Quimbaya, którego czasy świetności przypadają między IV a VII w. n.e. Niestety poza fantastycznym dorobkiem złotniczym niewiele po tej kulturze zostało, bo choroby zawleczone przez europejczyków w dobie "odkrycia Ameryki" zdziesiątkowały Quimbaya, a reszta niedobitków zasymilowała się z innymi plemionami.











Parkujemy motorki na parkingu, a który kasują nas po 5000 COP od sztuki. Kask wrzucam do kuferka, Marek oddaje swój obsłudze na przechowanie, choć w motku obok kask wisi sobie spokojnie na kierownicy, więc pewnie można i tak zostawić.

Nie ma nigdzie żadnych kas, które sprzedawałyby bilety wstępu do Parku Narodowego, więc po prostu wbijamy się na szlak. Postanawiamy się przejść najbardziej typowym ze szlaków, który najpierw wiedzie przez pola, następnie wbija się w dżunglę, a potem można wyjść jeszcze wyżej, na rozległe paramo wiodące aż pod wulkan Nevado del Tolima. Mniej aktywni fizycznie turyści mogą sobie wynająć konika i lokalnego pana w walonkach i kapeluszu, który będzie szedł za konikiem trzymając go za ogon.


My jednak wybierany własne nogi i ruszamy w trasę. Jest ciepło i ekstremalnie wilgotno. Wysokość, (na razie tylko ok. 2000 m n.p.m.) też robi swoje.






W oddali widzimy kondora - wielkie bydlę, ale jest dość daleko, więc na maksymalnym zoomie bez statywu ciężko mi zrobić ostre zdjęcie...



Z pól wchodzimy do zielonego lasu. Dżungla jest gęsta, absolutnie nieprzyjazna wszelkim stworzeniom (mnóstwo kolczastych roślin) które chciałyby się przedrzeć, ale jednocześnie hałaśliwa od ptaków i jakichś cykad. Idziemy wzdłuż rzeki, więc co jakiś czas pokonujemy chybotliwe mostki. Znajdujemy też całkiem spory wodospad.

















W wilgoci pniemy się w górę, oddech robi się coraz krótszy. Marek ma ambitny plan wyjść na paramo. Ja wiem, że z moimi krótkimi nogami na stromym podejściu będę dla niego niepotrzebnym hamulcem, więc ustalamy, że się rozdzielamy i spotykamy przy motocyklach za parę godzin.



Schodzę więc kilkaset metrów, do odnogi szlaku prowadzącej do Acaime - domu kolibrów. Mijam kilka ręcznie malowanych tablic informacyjnych. Jedna jest o kolibrach, kolejna o wiewiórkach (rzeczywiście, maja tu super fajne dwukolorowe czarno-rude wiewióreczki, "u nas" widziałam tylko albo czarne albo rude") a następna o deszczu. I właśnie zaczyna kropić.





Do kolibrowej chatki docieram jak już solidnie leje, więc nigdzie mi się nie spieszy. Wstęp kosztuje 5000 COP, w cenie dostaje się ciepły napój (domyślnie czekoladę, ale można opcjonalnie poprosić o coś innego) i ser. Gospodarze jakoś omijają mnie szerokim łukiem - fakt, nie pogadają sobie, ale może to picie i serek bym dostała? ;) W końcu zamawiam czekoladę. Sera nie dostaję. Za to spokojnie sobie fotografuję koliberki. Tzn. staram się, bo te małe ptaszki ruszają się w nieprawdopodobnym tempie, jakby miały ADHD w najbardziej zaawansowanym stadium.









Są też szopy, ale deszcz je gdzieś wygonił i już się więcej nie pokazały.


Pogoda się nieco poprawia, więc mogę pomyśleć o dalszej części wycieczki. Ręcznie zrobiona mapka wisząca na ścianie pozwala rozeznać się w sytuacji ;)


Kolejne dwa kilometry to ostre podejście pod górę.


W końcu docieram do La Montana - kolejnej chatki na szlaku.







Stąd prowadzi już łagodne, szerokie zejście do doliny.







Jest nawet punkt widokowy, ale stojąca chmura nie pozwala na podziwianie krajobrazu.



Docieram do palmowego raju - jest tam kilka osób, ale szybko się rozchodzą, więc siedzę sobie sama, wśród palm i rozmyślam o wszystkim i niczym. Pełen relaks.







Ostatnie kilometry mojej dwunastokilometrowej trasy są nie mniej urokliwe.







Do wioski startowej docieram koło 17:30. Parking jest zamknięty na cztery spusty i zagrodzony drutem kolczastym. Motorki stoją, kask Marka wisi na kierownicy jednego z nich. Restauracja właśnie się zamyka. Kilku turystów czeka na ostatnie jeepy wracające do Salento około szóstej. Kierowcy patrzą trochę dziwnie na mnie, że siedzę i nie chcę wracać do miasta, ale udaje mi się wytłumaczyć, że mam transport, tylko czekam na kolegę. Mijają dwie godziny, jest już ciemno, a Marka dalej nie ma. Kontakt mam jednostronny, tzn. ja mogę się odezwać do niego, ale nie jest to takie proste, bo zasięg jest kiepski. I tak naprawdę zgłodniałam i zmarzłam.


Obczajam, że da się wyjechać z parkingu przez przerwę w ogrodzeniu, bo nie chce mi się walczyć z brama z drutem kolczastym. Ubieram przeciwdeszczówkę jako zabezpieczenie przed wiatrem i chłodem, piszę Markowi karteczkę, że pojechałam do "domu" i wsadzam ją do etui na nawigację w jego motku.

Jadę ostrożnie do Salento, bo ciemno, trochę mokro, droga pozakręcana, a ja na lekko, więc komfort średni. Wstawiam motek do naszej "restauracji" i idę pod ciepły prysznic. Marek dojeżdża po pół godzinie - zrobił jakieś 10 km więcej niż ja i zwiedził parę fajnych miejsc, ale nie wszystko co chciał, no i nie przeszedł przez palmową część doliny.








Idziemy na kolację - dziś siadamy w knajpie Arrieros, która wczoraj wpadła nam w oko, ale jak już byliśmy po jedzeniu. Zamawiamy specjalność regionu - pstrąga. Jest fantastyczny - bez ości, idealnie wysmażony, z chrupiącą skórka, w towarzystwie jakiegoś smażonego cienkiego placka i dojrzałej limonki. Palce lizać. Sałatkę z kolendrą oddaję Markowi ;) A wina maja tam takie jak u nas ;)



Tak naprawdę oboje padamy z nóg i nieco po 22:00 idziemy spać. Ale fajnie się było trochę rozruszać :)


Przejechane: 24 km

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz