czwartek, 29 maja 2014

Bhutan 2014 - Dzień 5 - Gang dzikich wieprzy

28 kwietnia 2014 - poniedziałek

Znowu dzień się zapowiada gorzej niż lepiej... dostaję wiadomość, która trochę ścina mnie z nóg... A pojechałam się resetować i chilloutować... kurde! Czasem żałuję, że technologia umożliwia takie szybkie przesyłanie informacji... Mimo tego, poranek jest piękny - zapowiada się wspaniała pogoda, niezbyt wiele kilometrów do przejechania i mnóstwo atrakcji po drodze.

Wczorajsze ustawienie motocykli było chyba dobre - Gogo ich nie przestawił. Pakujemy manatki na wóz serwisowy (tzn znowu robią to dziewczęta z obsługi hotelowej w swoich pięknych strojach... muszę przyznać, że w swoich coraz brudniejszych motociuchach czuję się przy nich lekko nie na miejscu...





Ruszamy! Pierwszy z odwiedzanych obiektów to dzong w Trongsa. Największy, imponująco położony, zawieszony nad doliną. Fantastyczny widok. Witać też stąd jak malownicze jest usytuowanie hotelu, w którym spaliśmy. Naprawdę standard noclegów jest niesamowity! Spodziewałam się czegoś połowę gorszego, a i tak byłabym wtedy zadowolona! Dzong w Trongsa nie jest tak wymuskany i idealny jak ten w Phunace, ale przez to chyba bardziej "rzeczywisty". Dorji jak zwykle zasypuje nas ogromną ilością informacji dotyczących miejsca, w którym jesteśmy, legend, podań, i buddyjskich wierzeń. Szczególnie dużo czasu poświęca kołu życia jako najprostszej reprezentacji tego czym jest buddyzm. Czy aby na pewno najprostszej? Od informacji mam kwadratową głowę...

























Po wyjściu z dzongu usiłujemy objąć pień wielgachnego cyprysa, ale nie udaje się nam to, za to jest jak zwykle sporo śmiechu.



Jedziemy zatankować. Idzie całkiem sprawnie. Choć na przestrzeni kilku metrów gdzieś gubię wężyk odpowietrzający od korka baku.


Następnie udajemy się do muzeum, drugiego, które odwiedzamy w Bhutanie. Głównym punktem jest prezentacja filmu o historii, kulturze Bhutanu i buddyzmie. Fajnie porządkuje informacje. Standardowo w muzeum nie można robić zdjęć, ani nawet wnosić aparatów fotograficznych czy telefonów.


Czas nagli, więc jedziemy dalej. Standardowo droga to same zakręty.



Mam w sobie jakąś dziwną złość i tempo jazdy rzędu 40 km/h mi nie leży. Wyprzedzam więc wszystkich i jadę 10 km/h więcej. O tak, teraz jest dobrze.













Dojeżdżam do przełęczy YatongLa na wysokości ok. 3400 m n.p.m. i czekam na resztę.








Od tej pory jedziemy względnie "kupą".





Dojeżdżamy do miasteczka, gdzie jemy lunch z boxów i przy okazji poznajemy Chrisa i kilku ludzi z Bhutan Dragons - charytatywnego klubu motocyklowego, który działa w Bhutanie. "Smoki" stacjonują dzisiaj w tym samym miasteczku, do którego i my się udajemy. Chris zaprasza nas na wspólną kolację i inne wieczorne atrakcje. "Będzie, będzie zabawa, będzie się działo, i znowu nocy będzie mało..." Jakoś tak samo zagrało mi w głowie ;)










Po lunchu Chris i spółka eskortują nas do Jakaru. Po drodze odwiedzamy sklepik z wyrobami z wełny jaków. Ceny zabójczo niskie, ale jakoś nie mam potrzeby kupienia dywanika czy czapki.








W Jakarze stajemy na kawę. Kawa z ekspresu to nie lada rarytas, bo zwykle dostaje się tu kawopodobną lurę, więc wszyscy kawosze korzystają z okazji i zamawiają co bardziej wymyślne double-espresso-latte-macchiato-cappuccino ;) Ja wybieram gorącą czekoladę. Po kawie ruszamy na zakupy pamiątek na głównej ulicy - głównym towarem stają się koszulki. Wujek kupuje chyba z 5... jak rozumiem nie przewiduje już prania na tym wyjeździe.




Nocleg mamy w Swiss Guesthouse - u Szwajcara, który przeniósł się do Jakaru i oprócz hotelu ma tutaj browar (Red Panda) i wytwórnię serów. Można ją odwiedzić, ale nie dzisiaj, bo już jest zamknięta. Może jutro się uda.

Jedziemy do hotelu, gdzie głównym punktem programu jest nauka rozpalania ognia w kozie ogrzewającej pokój. Jest tu dość chłodno, więc to dość przydatna umiejętność. W łazience różnorodność gniazdek elektrycznych przyprawia o lekki ból głowy...


 Oczywiście idziemy na "bazowe" piwko do baru.



Wieczorem podjeżdżają pod nas samochody, które zawożą nas na kolację z Bhutan Dragons. Jest wesoło, są przemowy, picie dziwnych trunków z kanisterków, kolacja i tort przybrany pomidorami. I żubrówka z kieliszków do martini ;) Grzesiek staje się gwiazdą wieczoru za sprawą filmiku z kraksą z ciężarówką.












Po kolacji czas na kolejną rozrywkę - klub karaoke. W wyniku drobnego nieporozumienia, dwa z trzech wożących nas samochodów wracają z nami do hotelu, ale po chwili znowu jedziemy "do miasta" i próbujemy znaleźć lokal. Nasza pani kierowca prowadzi nas w jakieś tajne zaułki, ale odbijamy się od zamkniętych drzwi. Ups, czyżby ten lokal był aż tak "podejrzany"? Chodzimy przez jakieś podwórka, po drabinach, aż w końcu trafiamy do właściwego lokalu. A w środku... masa ludzi, na scenie panie w tradycyjnych strojach wdzięczą się w tańcu i śpiewie...




Bhutan Dragons chcą nas koniecznie namówić jeszcze na nocnego grilla u nich w hotelu, ale odpuszczamy. Jutro mamy dzień offroadu i musimy być w miarę sprawni, Jacek i Grzesiek chyba są zawiedzeni. Imprezowa mapa zapłonu chyba włączyła się u nich na dobre...

Po powrocie do hotelu stwierdzam, że ogień w piecyku zgasł i jest trochę zimno. Próbuję rozpalić, ale nie udaje mi się to. Szyszki służące do rozpalania są zbyt wilgotne... Zrezygnowana ubieram ciuszki z wełny merynosa i idę spać. Nie zmarznę.


Przejechane: 81 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz