W nocy nie śpię za dobrze. Chyba jest za ciepło i wiercę się w łóżku. Mimo lekkiego niewyspania znowu nie mogę się doczekać tego, co przyniesie kolejny dzień. Jak zwykle zaczynamy od dobrego śniadania, a następnie zapakowania naszego wozu serwisowego. znowu bagaże nosi nam obsługa hotelu - drobne panienki w tradycyjnych bhutańskich strojach. Czuję się zażenowana patrząc jak w wąskich spódnicach do kostek dźwigają wielkie, ciężkie torby po stromych schodach...
Ruszamy. Droga jest bardzo kręta. Zakręt za zakrętem. Nie mam nawet jak obsługiwać kamerki, bo całą uwagę poświęcam jeździe. Jest wąsko, zakręty są ciasne, często wysypane piaskiem czy ziemią, asfalt ma szczeliny. Naprawdę trzeba się skupić, bo zakręty potrafią zaskoczyć. Generalnie widzę pewną różnicę w oznaczeniach. Gdyby stosować polskie standard, to znaki ostrzegające przed ostrymi zakrętami stałyby tu przed dosłownie każdym zakrętem. Dlatego takimi znakami są oznaczone tylko te 90 stopni i ostrzejsze. No i serpentyny mają swój osobny znak.
Zatrzymujemy się przy immigration ckeck-post, żeby okazać dokumenty. Zauważam, że Brzydal dostał okres - olej kapie na drogę. Niedobrze. Gogo musi to zdiagnozować. Wóz serwisowy nadjeżdża chwilę po nas, co obwieszcza charakterystyczne przegazowanie tuż przed zatrzymaniem :) Taki "stajl" jazdy ma Gogo. Stwierdza, że to nic groźnego, mogę jechać, zajmie się tym później.
Puszczają po chwili ruch i mamy solidny kawałek offroadu - piasek, błoto, dziury. Sama radość ;) Do tego wspinamy się na przełęcz i wbijamy w gęstą mgłę.
Niestety nie widać panoramy Himalajów - mgła zasłania dosłownie wszystko. Dorji jednak pokazuje nam, gdzie powinny być góry, wraz z ich nazwami i podstawowymi informacjami.
Gogo ogarnia temat oleju w moim motocyklu - już nie cieknie. Jedziemy dalej - za kilkaset metrów zatrzymujemy się na herbatkę. Nie byle jaką - możemy spróbować tej lokalnej, himalajskiej, z masłem i solą. Smakuje jak niedoprawiony rosół. Nic specjalnego, ale myślałam że będzie gorsza. Wolę jednak zwykłą herbatę. Czarną lub zieloną.
Można jechać dalej. Mgła troszkę zelżała, a my w dodatku jedziemy teraz w dół, więc widocznośc jest nieco lepsza. Łagodne winkle nad przepaścią, stosunkowo szeroka droga. Co może się wydarzyć? Włączam kamerkę. Niewinnie zapowiadający się zakręt w lewo zaskakuje jadącego przede mną Grześka. Pech chce, że z przeciwka jedzie ciężarówka (a jakże, marki tata). Grzesiek wpada pod jej koła. Jemu nic się nie dzieje, ale motocykl jest skasowany. Grzesiek notuje datę swoich drugich narodzin, całość ekipy sprawnie ładuje skasowanego KTMa na ciężarówkę, która zawiezie go do Thimphu. Naprawdę pech... pół godziny przed i po tej ciężarówce nie było żadnego innego pojazdu... Ola oddaje swój motocykl Grześkowi, żeby mógł jechać dalej, a sama wsiada jako pasażerka na moto Sambora.
Po odblokowaniu drogi jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do miejscowości Sopsokha, gdzie jemy lunch i zwiedzamy świątynię. Lunch jak zwykle pyszny, zawierający kilka bardzo lokalnych potraw.
Wioseczka też dość charakterystyczna - wszystkie domy udekorowane malowidłami fallusów - przynosi to szczęście i chroni przed złymi mocami.
Również świątynia, Chime Lahkang, jest utrzymana "w tym klimacie". Drukpa Kunley (ten od takinów i tantryzmu) pokonał tu demona i w tym miejscu postawiono stupę. Świątynia za to wyrosła w miejscu, gdzie szalony mnich postawił drewnianego fallusa. Ot, taki szalony mnich od penisów ;) Pielgrzymi, przybywający do świątyni mogą zostać pobłogosławieni 25-centymetrowym fallusem przez lokalnych mnichów. Przybywają tu głównie kobiety, modląc się o potomstwo.
Po zwiedzaniu świątyni czas na fallusowe zakupy. Jest mnóstwo zabawy :)
Po wizycie w dzongu jedziemy w jeszcze jedno ciekawe miejsce - wspinamy się na szczyt wzgórza, by odiwdzić klasztor mniszek. Ciekawe miejsce, z ciekawymi lokatorkami, które są dużo bardziej otwarte niż mnisi (płci męskiej ;)) Zostaję zaproszona do grupki mniszek grających na jakichś piszczałkach. Miło sobie pogawędziłyśmy. Ale gdzy chciałam odiwdzić grupkę mniszek kapiących się w basenie czy sadzawce, zostałam "wyproszona". No fakt, gdzie ja z buciorami do "kąpieli" ;)
Gdy docieramy do hotelu już zmierzcha. Wieczór upływa na świętowaniu ponownych narodzin Grześka cudownie ocalałego od "taty". Na zdrowie!
Przejechane: 102 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz