Wcześnie robi się tu jasno. To dobrze, bo nie ma problemu z wczesnym wstawaniem. Śniadanie jest bardzo smaczne - tez dobrze. Zatankowane motocykle i wóz serwisowy czekają przed hotelem. Motki mają też (w większości) nowiutkie opony i generalnie prezentują się całkiem dobrze. Owszem, maja obtarcia tu i tam, ale to tylko dodaje im uroku... Faceci z bliznami :)
Mimo, że jest wcześnie, jest bardzo ciepło. Po etapie pakowania w zasadzie mogłabym wskoczyć pod prysznic, ale nie ma takiej opcji, trzeba zmykać z Phuentsholing. Przed nami jakieś 180 km drogi. Niby niedużo, ale w Bhutanie to kolosalna odległość.
W końcu ruszamy spod hotelu. Tak... ruch jest lewostronny, trzeba się przestawić. I zaakceptować nowe podejście do ruchu drogowego: wyprzedasz - używaj klaksonu, a pojazd przed Tobą zrobi Ci miejsce; kierunkowskazy - sygnalizacja skrętu to drugorzędna funkcja, ważniejsza jest ta ostrzegawczo-informacyjna - "zewnętrzny" oznacza "nie wyprzedzaj mnie", "wewnętrzny" - "wyprzedzaj, droga wolna"; dojeżdżasz do zakrętu, którego końca nie widzisz (czyli 99% zakrętów z jakimi mamy do czynienia) - zatrąb, żeby ktoś po drugiej stronie wiedział, że tam jesteś. Ruch jest niewielki, a to usypia czujność. Jakoś to opanuję... chyba...
5 km za miasteczkiem stajemy na pierwszy "check post" - posterunek, gdzie turyści są sprawdzani. Tu tez jest skanowanie odcisków palców. Tym razem skaner działa i aktualizują moje dane w bazie. Szkoda... grupa już nie będzie miała nikogo, kto w razie czego mógłby narozrabiać, bo jest nieuchwytny ;)
Postój nam się przedłuża, bo poza sprawdzaniem dokumentów mamy pierwszą awarię - motek Piotrka nie ma sprzęgła. Szybki serwis i możemy jechać dalej.
Generalnie dzisiaj droga mija na przyzwyczajaniu się do tutejzszego ruchu, nauki wyprzedzania, upajania się widokami i nasycania niezliczoną ilością zakrętów. Mam lekkie problemy z wyczuciem położenia dźwigni hamulca pod prawą stopą - jest zupełnie inaczej ułożona niż w Olivierze. Mówię sobie, że poproszę Gogo, żeby mi to przeregulował. Walczę też z kamerką na kasku. Jeszcze jej nie używałam (poza testami w domu) i obsługa zajmuje mi sporą część uwagi, której i tak jest mało, bo jazda po ostrych zakrętach na to nie pozwala. Wrażeń jest mnóstwo.
Stoją tam trzy stupy - każda w innym stylu. To pokazuje jak różnorodny jest to kraj, jak różnorodny jest buddyzm. Jak wszystkie te różnice wydają się nie mieć znaczenia. Znów trzeba startować Brzydala z kopki.
Następnie przejeżdżamy kilka metrów do Ringpung Dzong. Dzongi to ośrodki świątynno-administracyjne. Część to klasztory, część to biura urzędników. Proste. Jak flaga Bhutanu. Podzielona na pół. Żółta część to "administracja państwowa". Pomarańczowa to część dla religii. Dorji tłumaczy nam zasady fotografowania - nie można tam, gdzie się chodzi boso. Też proste. Czyli odpadają wszystkie wnętrza świątyń.. W sumie szkoda, ale szanujemy to. Dzong pięknie wygląda w popołudniowym słońcu. Wszystko jest takie ciepłe i miękkie... Ja "ładuję baterie" ze ściany... ciekawe, na początku jest zima, ale potem staje się ciepła i daje dużo energii... coś w tym jest...
Zatrzymujemy się w centrum miasta na drobne zakupy pamiątkowo-gadżetowe. Centrum to może zbyt duże słowo, bo to raptem dwie ulice na krzyż... Ale mamy kilka minut na pozwiedzanie. Po kwadransie wracamy i co? Motocykle znowu ustawione jak od linijki... Czy tak już będzie zawsze? ;)
Dojeżdżamy do hotelu. Standardowo herbatka na powitanie. Powoli robi się ciemno (choć jest jeszcze wcześnie), więc zanim rozlokujemy się w pokojach (a raczej w domkach-bungalowach) zaznajomimy się trochę z bhutańskim spotrem narodowym, jakim jest łucznictwo. Dorji bierze nas na małą polankę i próbujemy swoich sił. Łatwo nie jest, ale za to zabawa jest świetna. Aż trudno uwierzyć, że Bhutańczycy celują do traczy o tych samych wymiarach z odległości 100 m, a my z 30 nie możemy w nią trafić... a czasami nawet strzały nie dolatują "tak daleko". Po kilku rundach udaje mi się trafić w tarczę (no... w deskę, nie w żadne kręgi ;)) dwa razy, Jackowi raz... Ego Dorji'ego jest wystawione na nie lada próbę - też nie trafia do tarczy - udaje mu się to dosłownie raz, więc chyba ze strzelaniem u niego nie jest najlepiej. Zresztą, jak sam twierdzi, jest piłkarzem - nie łucznikiem :) Tak czy inaczej łucznictwo to wyśmienita zabawa :)
Przejechane: 183 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz