poniedziałek, 12 maja 2014

Bhutan 2014 - Dzień 1 - Nadmiar wrażeń

24 kwietnia 2014 - czwartek

Wcześnie robi się tu jasno. To dobrze, bo nie ma problemu z wczesnym wstawaniem. Śniadanie jest bardzo smaczne - tez dobrze. Zatankowane motocykle i wóz serwisowy czekają przed hotelem. Motki mają też (w większości) nowiutkie opony i generalnie prezentują się całkiem dobrze. Owszem, maja obtarcia tu i tam, ale to tylko dodaje im uroku... Faceci z bliznami :)

Mimo, że jest wcześnie, jest bardzo ciepło. Po etapie pakowania w zasadzie mogłabym wskoczyć pod prysznic, ale nie ma takiej opcji, trzeba zmykać z Phuentsholing. Przed nami jakieś 180 km drogi. Niby niedużo, ale w Bhutanie to kolosalna odległość.

Magda i Monika wybierają rolę plecaków. Monika nawet jeszcze nie plecaka, ale na razie pasażerki wozu serwisowego, dopóki Piotrek nie oswoi się z motocyklem i jazdą w Bhutanie. Ostatecznie jedzie 8 motocykli - 7 z "nami", a na ósmym Dorji, nasz przewodnik. Wóz serwisowy prowadzi Gogo, mechanik. Motocykle są w dobrych rękach... Podobno Gogo serwisuje jednoślady samego króla, więc musi być dobry :)



W końcu ruszamy spod hotelu. Tak... ruch jest lewostronny, trzeba się przestawić. I zaakceptować nowe podejście do ruchu drogowego: wyprzedasz - używaj klaksonu, a pojazd przed Tobą zrobi Ci miejsce; kierunkowskazy - sygnalizacja skrętu to drugorzędna funkcja, ważniejsza jest ta ostrzegawczo-informacyjna - "zewnętrzny" oznacza "nie wyprzedzaj mnie", "wewnętrzny" - "wyprzedzaj, droga wolna"; dojeżdżasz do zakrętu, którego końca nie widzisz (czyli 99% zakrętów z jakimi mamy do czynienia) - zatrąb, żeby ktoś po drugiej stronie wiedział, że tam jesteś. Ruch jest niewielki, a to usypia czujność. Jakoś to opanuję... chyba...

5 km za miasteczkiem stajemy na pierwszy "check post" - posterunek, gdzie turyści są sprawdzani. Tu tez jest skanowanie odcisków palców. Tym razem skaner działa i aktualizują moje dane w bazie. Szkoda...  grupa już nie będzie miała nikogo, kto w razie czego mógłby narozrabiać, bo jest nieuchwytny ;)





Postój nam się przedłuża, bo poza sprawdzaniem dokumentów mamy pierwszą awarię - motek Piotrka nie ma sprzęgła. Szybki serwis i możemy jechać dalej.


Generalnie dzisiaj droga mija na przyzwyczajaniu się do tutejzszego ruchu, nauki wyprzedzania, upajania się widokami i nasycania niezliczoną ilością zakrętów. Mam lekkie problemy z wyczuciem położenia dźwigni hamulca pod prawą stopą - jest zupełnie inaczej ułożona niż w Olivierze. Mówię sobie, że poproszę Gogo, żeby mi to przeregulował. Walczę też z kamerką na kasku. Jeszcze jej nie używałam (poza testami w domu) i obsługa zajmuje mi sporą część uwagi, której i tak jest mało, bo jazda po ostrych zakrętach na to nie pozwala. Wrażeń jest mnóstwo.







Ustalamy, że rozdzielamy się, każdy niech chłonie drogę i krajobraz własnym tempem i spotykamy się na lunchu. Przy kolejnym "check poście" mój Brzydal dostaje lekkiego focha i nie chce odpalać ze startera - trzeba go odpalać z kopki. Pozwalam to robić Gogo, nie chcę skończyć z gipsem na nodze jak kiedyś skończył Alik, któremu KTM "oddał" ;)















Droga jest raz lepsza, raz gorsza. Wypadający zza zakrętu pojazd potrafi raz na jakiś czas zaskoczyć. Emocji jest mnóstwo, jazda nakręca, ale i męczy. Co ciekawe po jakimś czasie stwierdzam, że ruch prawostronny zupełnie tu nie pasuje. Jest dobrze tak jak jest. Tak więc jazdę po odpowiedniej stronie jezdni udaje się opanować. Wyprzedzanie w zasadzie też. Nie jest źle.










Dojeżdżamy do zbiegu rzek Paro i Thimphu. Okazuje się, że rzeki mają takie nazwy jak miasta. Ciekawe...
Stoją tam trzy stupy - każda w innym stylu. To pokazuje jak różnorodny jest to kraj, jak różnorodny jest buddyzm. Jak wszystkie te różnice wydają się nie mieć znaczenia. Znów trzeba startować Brzydala z kopki.











Dojeżdżamy do Paro. Najpierw zwiedzamy Muzeum Narodowe, a w nim oglądamy maski, czajniczki do herbaty, poznajemy długa listę rodzajów herbaty (m.in. herbatę "chuja" ;) jest też cześć poświęcona przyrodzie (a tam pantery śnieżne, krokodyle i... dudki! a także inne dziwne zwierzaki, niepodobne do niczego, np. takiny... to są dopiero brzydale!) Wracamy na parking, a tam... motocykle ustawione równiutko, w jedną stronę... kolorami... chyba Gogo się nudzi...





Następnie przejeżdżamy kilka metrów do Ringpung Dzong. Dzongi to ośrodki świątynno-administracyjne. Część to klasztory, część to biura urzędników. Proste. Jak flaga Bhutanu. Podzielona na pół. Żółta część to "administracja państwowa". Pomarańczowa to część dla religii. Dorji tłumaczy nam zasady fotografowania - nie można tam, gdzie się chodzi boso. Też proste. Czyli odpadają wszystkie wnętrza świątyń.. W sumie szkoda, ale szanujemy to. Dzong pięknie wygląda w popołudniowym słońcu. Wszystko jest takie ciepłe i miękkie... Ja "ładuję baterie" ze ściany... ciekawe, na początku jest zima, ale potem staje się ciepła i daje dużo energii... coś w tym jest...










Zatrzymujemy się w centrum miasta na drobne zakupy pamiątkowo-gadżetowe. Centrum to może zbyt duże słowo, bo to raptem dwie ulice na krzyż... Ale mamy kilka minut na pozwiedzanie. Po kwadransie wracamy i co? Motocykle znowu ustawione jak od linijki... Czy tak już będzie zawsze? ;)




Dojeżdżamy do hotelu. Standardowo herbatka na powitanie. Powoli robi się ciemno (choć jest jeszcze wcześnie), więc zanim rozlokujemy się w pokojach (a raczej w domkach-bungalowach) zaznajomimy się trochę z bhutańskim spotrem narodowym, jakim jest łucznictwo. Dorji bierze nas na małą polankę i próbujemy swoich sił. Łatwo nie jest, ale za to zabawa jest świetna. Aż trudno uwierzyć, że Bhutańczycy celują do traczy o tych samych wymiarach z odległości 100 m, a my z 30 nie możemy w nią trafić... a czasami nawet strzały nie dolatują "tak daleko". Po kilku rundach udaje mi się trafić w tarczę (no... w deskę, nie w żadne kręgi ;)) dwa razy, Jackowi raz... Ego Dorji'ego jest wystawione na nie lada próbę - też nie trafia do tarczy - udaje mu się to dosłownie raz, więc chyba ze strzelaniem u niego nie jest najlepiej. Zresztą, jak sam twierdzi, jest piłkarzem - nie łucznikiem :) Tak czy inaczej łucznictwo to wyśmienita zabawa :)












Kolacja znowu jest wyśmienita, choć potrawy mało pikantne. Chyba bardziej pod hiszpańskie emerytki, które całą zgrają siedzą przy stoliku obok. Standardowo objadamy się jak bąki, wypijamy po lokalnym piffku i względnie wczesną porą udajemy się spać. Ja jeszcze walczę z kamerka, bo okazuje się, że filmiki, które nagrałam nie nadają się do niczego. Ech... wiele się jeszcze muszę nauczyć...




Przejechane: 183 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz