poniedziałek, 12 maja 2014

Bhutan 2014 - Podróż "do" - Biały szaliczek podróżnika

22 kwietnia 2014 - wtorek
23 kwietnia 2014 - środa

Jest niemożliwie wcześnie rano. W dodatku lekko pada. Przede mną pierwszy z lotów, do Warszawy. Odprawiam się chyba jako ostatnia pasażerka, kwadrans przed odlotem. Nie muszę się spieszyć. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa jest jeszcze długa, bo jakiś pasażer chce koniecznie "przemycić" wielofunkcyjny scyzoryk typu "wszystko w jednym". W końcu się udaje dotrzeć na pokład. Lot do Warszawy zawsze mnie śmieszy - pół godziny, podczas których samolot nawet nie osiąga  wysokości przelotowej, bo po starcie zaraz następuje lądowanie, a serwis obejmuje bogate menu: wafelek czekoladowy i wodę niegazowaną (o gazowaną trzeba poprosić i jest limitowana).

W Warszawie chwilę czekam na kolejny lot. Odprawiam się i w tym momencie zostaję zidentyfikowana przez Wujka (Pawła), jednego z uczestników wyjazdu. Ola, Sambor i Grzesiek, którzy też lecą tym samym samolotem do Doha, a następnie do Delhi, pojawiają się przed bramką na chwilę przed odlotem.


Lot do Doha trwa 5,5 godziny. Dość długo, a z jakiegoś powodu nie mogę odchylić siedzenia. Dziwne, bo katarskie linie lotnicze to zawsze był full wypas i komfort... ale jest jakby słabiej niż było kiedyś... Lot umilam sobie oglądając "American Hustle" i próbując trochę przekimać na siedząco.

Za okienkami pojawia się Katar. Wszystko jest beżowe i "zakurzone". Lotnisko w Doha dalej jest dla mnie ciekawym miejscem - stosunkowo nieduże, obsługujące olbrzymi ruch turystyczny. Kontrola bezpieczeństwa to jakby formalność - nie trzeba nic wyciągać z bagażu (tj. elektroniki czy picia) ani ściągać paska czy wyjmować rzeczy z kieszeni... Bramki piszczą i nikt się tym nie przejmuje.


Do kolejnego lotu Wujek i ja mamy 2h, pozostała trójka leci kolejnym lotem. w sumie chyba mądry wybór - lepiej siedzieć tu, niż na lotnisku w Delhi... Czas spędzamy na pogaduchach i jedzeniu orzeszków. Sambor dostaje wiadomość, że ma "uważać na tę małą rudą". Ktoś się martwi o mnie?

Do Delhi lecimy prawie pustym dreamlinerem. Tym razem oglądam Hobbita, jem biryani i piję czerwone wino. Tzn. piję dwa łyki a reszta wina ląduje mi na spodniach. Świetnie, nie ma to jak już pierwszego dnia upaprać na czerwono jedyne cywilne spodnie jakie mam... Na pokładzie jest dostęp do WiFi - ale system nie chce przyjąć dwóch dolarów opłaty z mojej karty kredytowej, więc nie testuję tej usługi. A szkoda, byłoby to ciekawe :)


O trzeciej rano przylatujemy do Delhi. Indie mają ten charakterystyczny, lekko drażniący mnie zapach. Zapach innego świata. Chwilę trwa zanim się odprawimy. Na karteczce dla "immigration" nie mam wpisanego adresu pobytu w Indiach, bo wiem, że tego samego dnia już mnie w Indiach nie będzie. Pan urzędnik chwilę drąży sprawę, po czym mówi, że wpuści mnie i wbije pieczątki, jak obiecam, że wrócę jeszcze do Indii. Obiecuję. Odbieram dokumenty i czekam na Wujka. Utykamy gdzieś pomiędzy przylotami, a odlotami. Do kolejnego lotu mamy jakieś 7h czekania, a na halę odlotów wpuszczają maksymalnie 3h przed odlotem. Sadowimy się więc na niewygodnych krzesełkach. Dostęp do netu kończy się po trzech kwadransach, spać nie bardzo jest jak, klimatyzacja hula na maksa i mrozi, więc ubieram na siebie wszystkie ciuchy jakie mam. Wyprawa do toalety jest wyprawą przez duże W, bo trzeba zjechać windą, pokonać uzbrojonego pana pilnującego przejścia najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Ten za każdym razem dokładnie studiuje paszport i bilet lotniczy. Wielokrotne sprawdzanie papierów gwarantuje stanowiska pracy. Proste.


Przed odlotem do Bagdogry zjadam "mutton roll", którą zjadam patrząc na rzeźbę przedstawiającą "powitanie słońca" - może nic mi nie będzie Pojawia się reszta ekipy - druga tura z Doha i "nowi" - Magda i Jacek oraz Monika i Piotrek. Magda i Jacek o mało co się nie spóźnili, bo przeoczyli zmianę godziny lotu. No to jesteśmy w komplecie.


Po 2,5h lotu lądujemy na malutkim wojskowym lotnisku. Nie można robić zdjęć, a szkoda... jest klimatycznie. Urzekają mnie zwłaszcza "wyświetlacze" z numerami nad pasami do odbioru bagażu. A propos bagażu - dolatuje kompletny i nieuszkodzony.

Jest upalnie. 35 stopni. Czekaja na nas dwa samochody i, między innymi, Dorji i Gogo - nasi kompani przez kolejne dni wyprawy. Samochodami jedziemy kolejne 4 godziny. Ruch w Indiach jest jak zwykle ciekawy, choć nie zaskakuje. Rozbawiają mnie za to napisy na ciężarówkach. "Blow horn" to standard. Ale są perełki w stylu: "horn plise", "milk van do not delay", "road king" czy "I miss you". Po drodze zatrzymujemy się na mało co nieco - pierożki momo, w których chyba wszyscy się od razu zakochujemy. Urzeka nas też nazwa kawy...




Tuż przed granicą zatrzymujemy się pod niepozornie wyglądającym budynkiem. Dostajemy pieczątki wyjazdowe z Indii w naszych paszportach. Kilkaset metrów dalej wita nas brama, a za nią... inny świat. Wraz z przekroczeniem bhutańskiej granicy ustaje hałas, brud, smród, kolosalne zagęszczenie... Już kocham to miejsce.

Podjeżdżamy pod hotel. Gogo, ze słowami "Welcome to Bhutan" każdemu z nas wiesza na szyi biały szaliczek. Pijemy powitalną herbatę - jak się okazuje to taki lokalny zwyczaj przed rozlokowaniem w pokojach. Odświeżamy się, jemy pierwszą pyszna kolację i degustujemy bhutańskie piwa.





Następnie, tak koło 21:00, idziemy pod bramę wjazdową do kraju, do "immigration office" (ciekawe godziny otwarcia ;)) gdzie przechodzimy przez procedury związane z wjazdem do kraju... Jak zwykle ze mną jest problem. Nie można zeskanować mi odcisków palców... na trzech czytnikach ten sam problem... albo za ciemne, albo jakiś inny błąd. Nie pomaga mycie rąk czy czyszczenie czytników. Nie da się i już. Urzędnicy bardzo przepraszają za niedogodności i dostaję pozwolenie wjazdu do Bhutanu wg starej procedury - zeskanowania paszportu zamiast odcisków palców, fotografii i wypełnienia formularza :) A myślałam, że kłopoty z przekraczaniem granic już się dla mnie skończyły...




Nocne bhutańskie miasteczko dostarcza nam kilku pierwszych wrażeń - nazwy knajp są dość osobliwe, a krawężniku zbyt wysokie nawet na służbowe samochody ;)



Czas odwiedzić i dobrać motocykle. W hotelowym garażu stoi 9 KTMów. Do mnie uśmiecha się ten z numerem rejestracyjnym kończącym się na 12. Szary, nienajniższy i brzydki :) Ale patrzy na mnie wyłupiastymi soczewami, to go przywłaszczam.


To chyba wszystko. To były dwa intensywne dni... A kolejne zapowiadają się bardzo ciekawie. Czas odpocząć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz