Plan na dziś - pokręcić się po okolicy. Zaczynamy od śniadania, w całości zrobionego z produktów własnego wyrobu. Dwa rodzaje chleba, marmolady, masło, płatki, sery... Bardzo przypomina mi to śniadania na snowboardowym evencie extremecarvingowym w Zinal w Szwajcarii... Przypadek?
Pogoda jest piękna przejrzyste powietrze i błękitne niebo pozwalają po raz pierwszy dostrzec ośniezone szczyty gór gdzieś na horyzoncie, gdy zmierzamy do pierwszego odwiedzanego dzisiaj miejsca - Dozngu Jakar. W porównaniu z dotychczas zwiedzanymi obiektami tego typu, ten jest dość skromny, za to mamy tam zapewnioną atrakcję wchodzenia i schodzenia po baaardzo stromych schodo-drabinach. Od razu widać różnice w europejskim i lokalnym sposobie wspinania się i schodzenia. Dorji wszystkich zachwyca zwinnością, z jaką śmiga po wąskich szczebelkach. My jednak wolimy powolne, pewne ruchy.
Po odwiedzeniu dzongu kierujemy się do najstarszej bhutańskiej świątyni Jambay Lhakhang. Powstała ona jako jedna ze 108 świątyń, które miały "uziemić" wielką ogrzycę. Oczywiście Guru Rinpocze też tutaj przebywał. W samej świątyni widzimy głównie starszych ludzi. W dodatku trwa jakaś żałobna ceremonia, więc możemy posłuchać modlitw i muzyki. Widać, że świątynia jest stara - wszędzie trwają prace konserwacyjne. A przed świątynią - nieduży jarmark i śliczne pamiątki do kupienia.
Kamienista dróżka przechodzi w błotnistą i coraz bardziej zanika. Jadę za Jackiem, po jakimś czasie tracę Grześka z widoku w lusterkach. chyba odpuścił. Przez ścieżki ostatniej kategorii dojeżdżamy na rozległą polanę. Uff, było trochę męcząco, czas na krótki odpoczynek, i na powrót.
Odcinek, którego się bałam pokazuje mi teraz pazur. W tamtą stronę poszło gładko, a w tę, przed błotnista kałużą gaśnie mi moto. Po odpaleniu ciut za gwałtownie wchodzę w przeszkodę, pokonuję ją w sumie sprawnie, ale za nią jest błotnista koleina, w której uślizguje mi się koło. Gleba. No cóż, byłam na to przygotowana. Magda pomaga mi postawić moto na koła i jedziemy dalej. Już bez przygód.
W umówionym miejscu jest tylko Grzesiek. A jest kwadrans po czasie. Hmmm... Po chwili przyjeżdża Ola i Smabor - okazuje się, że każda grupa inaczej zrozumiała informację o miejscu zbiórki. Podobno napędziliśmy im stracha... Ale koniec końców wszyscy się znaleźliśmy, bez strat, cali i zdrowi.
Wracamy w kierunku głównej drogi. Na jednym z ostatnich zakrętów zatrzymujemy się, żeby zwiedzić Mebar Tsho - płonące jezioro, które jest kolejnym świętym miejscem na mapie Bhutanu. Nazwałabym to miejsce raczej szerszym korytem rzeki niż jeziorem, ale może się czepiam ;) W każdym razie to uroczy zakątek. To tu Pema Lingpa w XV w. odnalazł tu jeden z buddyjskich skarbów - term. Wskoczył do rzeki z płonącą świecą, a następnie wyszedł z niej wraz ze szkatułką ze relikwiami i wciąż płonącą świecą.
Zgłodnieliśmy. Wracamy do Jakaru na lunch. Hitem (o mnie w sumie nie dziwi) są pierożki momo, które znikają w tempie błyskawicznym. Równie szybko nad Bhumtang nadciąga burza z piorunami. W sumie nazwa Bhutanu - Kraj Grzmiącego Smoka - wzięła się właśnie od gwałtownych burz przechodzących nad krajem. Muszę przyznać, że jest magicznie...
Po obiedzie mamy czas na zabawy w podgrupach. Jacek jedzie "szlakiem KTMów" ;)
Magda, Ola, Sambor i ja najpierw szukamy apteki. Tam nabywamy niezbędne artykuły (w razie czego w Bhutanie aptece można kupić też buty, skarpetki i suszony ser!) oraz podziwiamy karteczki z informacjami i zaleceniami. Mądrości prosto z Bhutanu.
Po zakupach jedziemy do fabryki serów. Przemoczone rękawiczki i kaski zostawiamy w przyfabrycznym sklepiku, a sami wchodzimy do wytwórni. Zaczepiamy pierwszego z brzegu pracownika, a on płynną angielszczyzną opowiada nam o procesie produkcji serów i oprowadza po zakładzie. Już sobie wyobrażam analogiczną sytuację w Polsce... wchodzimy do fabryki, a szeregowy pracownik nam wszystko wyjaśnia, w obcym języku... abstrakcja ;) Gdy jesteśmy w sali, gdzie dojrzewają sery gaśnie światło. Burza. To normalne. Aż korci, żeby w takiej sytuacji "podprowadzić" jeden krążek sera ;) Zamiast tego wychodzimy z fabryki i kupujemy trochę sera, wina i whisky w sklepiku, gdzie zostawiliśmy do suszenia ciuchy.
Parkujemy przed świątynią. Jest nieduża. Jak na mój gust trochę popada w ruinę, jest mocno nieturystyczna. W środku jest ciemno, więc świecimy sobie "latarkami" w komórkach. Szkoda, bo na ścianach są bardzo ładne freski, których nie możemy podziwiać w pełnej okazałości. Niski strop powoduje klaustrofobiczne odczucia. Na kamieniu w jednym z korytarzy leży łańcuch (podobno ukuty przez Pema Lingpę, którego ogniwa tworzą "zbroję". Jak się ja założy i w niej przejdzie trzykrotnie dookoła świątyni, to można w ten sposób odkupić swoje grzechy. Nikt z nas nie próbuje. Ja chyba nawet nie muszę - parę lat temu zamoczyłam palec w Gangesie, to chyba już mam odpust zupełny ;) Przy wyjściu zauważam fajne tablice informacyjne promujące higienę u mnichów. Myślę, że w Polsce w niektórych miejscach tez by się takie przydały ;)
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do hotelu. Wujek rozpala mi ogień w kozie w pokoju. Robi się ciepło, ale za to jest przerwa w dostawie prądu. W końcu dalej jest burzowo. Ciuchy się suszą, mnie też suszy - idę ocalić trochę mleka i wypić Red Pandę. Za kolejny udany dzień.
Przejechane: 112 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz