środa, 28 maja 2014

Bhutan 2014 - Dzień 4 - Jakoś "nie tak"

27 kwietnia 2014 - niedziela

Coś z dniem dzisiejszym jest nie tak. Złe fluidy. Na "dzień dobry" płyną z Polski złe wiadomości o śmierci motocyklisty którego większość z nas znała lub przynajmniej kojarzyła. Oj, to nie jest dobry początek dnia.

Wyjeżdżamy z hotelu. Staram się koncentrować na jeździe, ale myśli gdzieś uciekają. Muszę bardzo uważać, nie chcę popełnić jakiegoś głupiego błędu. Droga jest dzisiaj dość wymagająca. Przed nami kilka przełęczy, dolin i dość sporo kilometrów. Pierwszy odcinek, który pokonujemy jest trochę offroadowy - nawierzchnia jest jaka jest, a zakrętów setki. Czuję takie dziwne zmęczenie. Co jest? Kryzys czwartego dnia? Może.

Widoki jak zwykle fantastyczne. Pogoda jakaś taka niewyraźna, ale i tak jest pięknie... tylko ta głowa zaprzątnięta nie tym co trzeba...




Dojeżdżamy do knajpki i stajemy na przerwę na herbatkę. Zaczyna padać. Przeczekujemy deszcz przegryzając krakersy i hurtowo kupując ogniste penisy... Nie pytajcie ile egzemplarzy mam już w swoim bagażu...




Przestało padać, możemy jechać dalej. Ruszam za Olą i chłoniemy zakręty, jeden po drugim. Jedzie mi się dużo lepiej. Niestety herbatka zaczyna dawać o sobie znać więc zatrzymuję się na poboczu. Przy okazji cykam kilka fotek innym uczestnikom wyjazdu. Jako ostatnia dojeżdżam do wylotu doliny Phobjikha, w którą skręcamy, by odwiedzić klasztor podlegający innemu odłamowi buddyzmu, niż te zwiedzane w poprzednich dniach.
















Sama dolina też jest ciekawa, bo leży na 3000 m n.p.m. Krajobraz jak zwykle oczarowuje. W jednym miejscu pasie się wielkie stado jaków. Obiecuję sobie, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię im kilka fotek.






Dojeżdżamy do wioski na końcu doliny i parkujemy pod świątynią na wyznaczonym miejscu. Jakoś tak swojsko tu... niekomercyjnie.








Sam klasztor jest trochę "tandetny" w porównaniu z tymi, które widzieliśmy do tej pory. Na podłodze zamiast desek jest linoleum, a na ścianach zamiast malowideł wydruki wielkoformatowe. Trochę dziwny klimat, ale na pewno jest to łatwiejsze w utrzymaniu i konserwacji.








Wracamy do głównej drogi. Po stadku jaków nie ma śladu. Tzn są tylko ich kupy, ale zwierzaków juz nie ma - zapadły się pod ziemię. Szkoda...

Grzesiek znowu zalicza glebę - tym razem uślizguje mu się przednie koło przy dohamowaniu przed zakrętem. Oby już wykorzystał limit na ten wyjazd... Niestety nie jest to jego ostatnia przygoda w dniu dzisiejszym - po wjechaniu na główną drogę przed nami pojawiła się taka ciągniko-"kosiarka". Przy próbie wyprzedzenia jej przez Grześka nastąpiła możę nie kolizja, ale na pewno mocne zbliżenie, bo kosiarka wyjątkowo szeroko rozpoczęła wjazd w zakręt, wbijając się na tor jazdy Grześka. Może to już naprawdę wszystko co się ma wydarzyć? A może to ja przynoszę Grześkowi pecha gdy jadę za nim? ;)

Kierujemy się na najbliższą przełęcz - Pelela, na wysokości ponad  3300 m n.p.m. Czekamy aż pojawi się cała grupa obserwując pracę na dwóch "straganach" na przełęczy - panie tkają szaliczki czy inne rzeczy i handlują nimi, jak i serem z mleka jaka... Nie kupiłam...









Kiełkuje pomysł, żeby wyjechać jeszcze ciut wyżej, jedną z dróżek prowadzących z przełęczy. Decydujemy się więc na mały offik. Warto było.






Za przełęczą zatrzymujemy się na lunch. Jak zwykle mnóstwo pysznego jedzenia. Na deser biorę cukierka o smaku mango. Po chwili wypluwam, bo jego wnętrze jest makabrycznie słone!





Jedziemy dalej. Pogoda znowu się załamuje i pada. W deszczu docieramy do stupy Chendebji. Podobno pierwotnie miała mieć nieco inny kształt, wzorowany na nepalskiej światyni Bodnath. Architekt, żeby nie zapomnieć jak ma wyglądać wyrzeźbił kształt w korzeniu rzodkwi, ta jednak podczas podróży wyschła i nieco się wydłużyła, stąd też kształt budowli jest bardziej "smukły" niż pierwowzoru.
















Dalszą część trasy pokonujemy każdy swoim tempem.






Pogoda nie rozpieszcza, dlatego też nie zatrzymuję się w miejscu, z którego podobno pięknie widać dzong w Trongsa. Zresztą, nie bardzo nawet umiem zidentyfikować to miejsce ;)


Dojeżdżam do mostu, przy którym stoją Grzesiek i Wujek. Za mostem jest check-post, więc i tak musimy na wszystkich zaczekać. Robimy to więc pod daszkiem tablicy przeznaczonej na ogłoszenia wyborcze.








Pada, więc odpuszczamy sobie dzisiaj zwiedzanie dzongu w Trongsa. Jedziemy prosto do hotelu, gdzie ładnie ustawiamy motocykle, tak, aby Gogo nie musiał ich przestawiać :) Tradycyjnie zanim rozlokujemy się w pokojach pijemy powitalną herbatkę i piwko... ja moje w połowie rozlewam na stolik w recepcji. Jakiś ten dzień nie do końca chyba jest udany...



Przejechane:  184 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz