niedziela, 5 maja 2013

Bałkańska majówka 2013 - Pełny program z wirowaniem


28 kwietnia 2013 - niedziela

Budzę się kwadrans przed tym jak ma zadzwonić alarm w komórce. Chyba moje "włókna ryżowe" są bardzo napięte, skoro nie mogę dospać do 6:30. Sprawdzam w jakim stanie są moje obolałe łydki - nie jest źle, bolą tylko trochę. Zza okna dochodzi dźwięk, którego wcale nie chcę słyszeć... pada... Niespiesznie zwlekam się z łózka i idę się umyć. Jem śniadanie, pakuję ostatnie rzeczy i znoszę je do motocykla, żeby zapakować do topcase'a. Już nie leje, tylko kropi - idzie ku lepszemu. Próbuję zamknąć... nie da się, lewy zatrzask nie łapie. Przepakowuję, układam inaczej - dalej jest kiepsko. W końcu zuważam, że jedna z puszek z napojem energetycznym podchodzi pod miejsce gdzie ma się wsunąć brzeg klapy kufra. Inaczej układam puszkę i już wszystko elegancko się domyka. Przypominam sobie, że wczoraj nie sprawdziłam poziomu oleju w smarownicy łańcucha. Zaglądam... a tam pełno... z jakiegoś powodu scottoiler nie działa. Odkręcam nieco pokrętło, żeby bardziej kapało - może to coś da. Jak nie, to zajmę się tym później. Znoszę drugą porcję bagażu i montuję ją na tylnej części siedzenia. Fuksem nie uszkadzam lakieru na paznokciach w kolorze fuksji ;) Uff. Chyba mam wszystko - mogę ruszać. Mam pół godziny obsuwy względem planu - mam nadzieję, że zdążę wyjechać zanim odetną mój kwartał z okazji maratonu krakowskiego. 

Jest 8:45, 14 stopni i duża wilgotność powietrza. Przede mną ponad 800 km. Nawigacji nie włączam - przyda się przy dojeździe do Lublany. Nie mam  podłączonego ładowania "na stałe" a gdy navi jest w uchwycie nie da się jej ładować z gniazda zapalniczki... trochę niedoróba wg mnie... Wg informacji producenta navi może działać przez 7h... Zobaczymy...

Wybieram standardową drogę przez Bielsko, Zwardoń, Żylinę do Bratysławy. Na trasie do Bielska trochę pada i upał jakby zelżał... tak do 10 stopni  Asfalt jest mokry, w koleinach zbiera się woda, a w wodzie pyłki z kwitnących drzew. Nie mogę się przemóc, żeby zaufać oponom jakie mam i jeżdżę trochę kanciasto. 

Mocno wieje. Czuję, że źle rozłożyłam ciężar w bagażach bo motkiem trochę buja - będę się musiała przepakować i odciążyć topcase. 

W Zwardoniu robię pierwszy postój - tankowanie, kawka, siku.. Sprawdzam ciśnienie w oponach. Wczoraj jak sprawdziłam, to okazało się, że mam za wysokie, więc teraz sprawdzam ponownie. Jest dobrze :) 




W drodze do Żyliny spotykam trzy duże GSy. Tzn oni podczepiają się pode mnie. Jedziemy tak sobie razem prawie do Bratysławy - kilkadziesiąt kilometrów przed stolicą Słowacji GSy zjeżdżają na stację benzynową - zagapiam się bo bym zjechała z nimi, bo w sumie jestem głodna i można też coś zatankować tak żeby Olivier też miał pełno w brzuszku. Staję na kolejnej stacji - Zlate Piesky. Nigdy nie wiem czy chodzi o piasek czy zwierzaki ;) Siku, tankowanie, drugie śniadanko - kanapka i... truskawki :) Temperatura wzrosła do jakichś 25 stopni. Dookoła jest totalne nic. Bratysława jakoś mnie nie urzeka swoim położeniem. Za to urzekają mnie naklejki na budynku stacji benzynowej dotyczące tego jak można poćwiczyć. Powoduje to poćwiczenie mięśni mojego brzucha od śmiechu. Słowacki język jest super :)





Jadę dalej. Muszę przyznać, że ciuchy sprawują się znakomicie - mam na sobie zestaw micro od MotoActiv i na to "szyszkę" od bmw (Streetguard 3). W deszczu nie przemokło, w wietrze nie przewiało, a przy obecnej temperaturze jest miło i przewiewnie... tzn. chłodzi ale nie wieje.

Z Bratysławy jest rzut beretem do Austrii. Na "granicy" kupuję winietkę za 4.80E. Jednak trafiłam z wyborem koloru lakieru do paznokci ;) 


Przelot przez Wschodnią Rzeszę to generalnie nuda. Wszystko poukładane, nawet pogoda idealna. Tylko śmierdzi krowami. I rzepakiem :) Czasami wkurzają remonty autostrad i ograniczenia do 80 km/h, ale jakoś się jedzie. Jest 16:30, 26 stopni, nuda autostradowa. Myśli zaczynają niebezpiecznie uciekać. Dopada mnie znużenie. Nagle przychodzi całkowite otrzeźwienie. Spod samochodu przede mną wypada wieeelki kawał gumy, a potem jeszcze kilka mniejszych. Na poboczu przede mną zauważam autobus - acha, to on zgubił gumę, którą musiałam "awaryjnie" ominąć, co przy 130 km/h może nieco zestresować. 

Przed Grazem zahaczam o stację benzynową. Standardowo - tankowanie, siku, jedzenie (zupa gulaszowa i sok grejpfrutowy), meldunek gdzie jestem i jeszcze raz siku "na debet". Zostały mi jakieś dwie godziny jazdy. Rozwiązuję kolejną ciekawostkę dnia dzisiejszego - otóż ciągle widzę autostopowiczów w niebieskich t-shirtach. Okazuje się, że trwa "autostop race" do Dubrownika :)  Wzdłuż autostrad, na stacjach benzynowych jest ich pełno (i tu przypomina mi się kreskówka Ed, Edd i Eddie i  cytat "wszędzie tego pełno, to niehigieniczne" ;)) Się bawią Polacy ;) W sumie jadę w tym kierunku, ale nikogo na stopa nie wezmę, choć "próbują mnie łapać", ale wtedy im tylko macham lub pokazuję palec ;) uniesiony kciuk znaczy się.




Wjeżdżam do Słowenii. Kupuję winietkę za 7.50E. Tym razem jest niebieska ;) 


Włączam nawigację - zobaczymy jak sobie poradzi. Autostrady w Słowenii to poezja. W dodatku nieziemskie widoki - góry ze wszystkimi odcieniami zielonego. I tunele. Po drodze widzę drogowskaz na muzeum motocykli, ale nawet nie zjeżdżam - jest niedzielny wieczór - na pewno będzie nieczynne. Doświadczam też jednej niemiłej sytuacji - facet przede mną zaczyna hamować. Hamuję i ja. Patrzę w lusterka i widzę dwa cichociemne samochody migające na czerwono i niebiesko, ale nie "wyjące". Co ciekawe jadą obok siebie, a nie jeden za drugim. Muszę uciec na pobocze, bo inaczej jeden z tych samochodów by mnie staranował. I tak wyprzedza mnie w momencie, gdy jestem jeszcze na pasie, i mija mnie o przysłowiowy p***y włos. Tak samo wyprzedza inne pojazdy, więc nie jestem odosobniona. Tuż przed Lublaną zaczyna znowu padać. W dodatku słońce już prawie zachodzi, a ja jadę dokładnie na zachód i dosłownie nic nie widzę. Przez to o mało co nie trafiam w zjazd na centrum. Navi melduje, że ma słabą baterię... czyli wytrzymała niecałe 2h... słaby wynik i nie wróży dobrze na ten wyjazd. W razie czego w Lublanie sobie poradzę, bo zawsze udawało mi się trafić pod właściwy adres bez nawigacji ;) Po kilku chwilach melduję się w mieszkanku u Mojcy i Kuby (tzn. Kuba z dzieciakami pojechał na weekend majowy do Polski, a Mojca została bo musi pracować i skończyć jakiś architektoniczny projekt na konkurs). 

Fajnie tak posiedzieć sobie na tarasie z widokiem na wzgórze zamkowe z jednej i na rzekę z drugiej strony sącząc chłodne piffko Union... W ogrodzie dalej stoi niedokończony jacht budowany przez tatę Mojcy... podobno jest postęp - ja go jednak od kilku lat nie widzę ;)





Prysznic, przepakowanie, pogaduchy z Mojcą... wieczór upływa bardzo szybko. Rodzi się kolejna modyfikacja planu - z Lublany zorbię sobie bazę wypadową na poniedziałek - pokręcę się po okolicy "na lekko", a we wtorek ruszę do Chorwacji.

Przejechane: 829,5 km


2 komentarze: