Rano kilka razy włączam drzemkę w budziku, ale w końcu się zwlekam - jeszcze przed ósmą. Mojca przed wyjściem do pracy podsuwa mi kolejną opcję na dzisiejszy dzień - a może przelaz Vrsic? Podobno parę dni temu wycięli drogę ze śniegu i przełęcz jest już przejezdna. Wg Mojcy to taki Grossglockner "but in Slovenian scale" :)
Na śniadanie robię sobie tosty - zawsze kojarzą mi się z wakacjami. Zjadam je na tarasie jeszcze raz podziwiając urokliwe miejsce w jakim jestem.
Jest już po 13:00, więc poganiam Oliviera w kierunku Kranjskiej Gory. Jejku jak tu pięknie! Mogłabym tu mieszkać :)
W Kranjskiej Górze widzę znak, że prelaz jest odparty - czyli można jechać. Super! Widoki są coraz lepsze.
I zaczynają się serpentyny. Składam się do pierwszej i... no nie... winkiel jest wyłożony kostką brukową... średnio równą... No dobrze, może ten pierwszy tylko... Niestety drugi i kolejne też. Nie wszystkie, ale większość... Cała trasa ma ich 50... Rozsądek nakazuje mi jechać zachowawczo, więc zakręty pokonuję wolno i kanciasto.
Rzeczywiście po bokach leży sporo śniegu. Jest poniżej 8 stopni. Zostaje mistrzynią wyczuwania zmian temperatury - bez patrzenia na termometr rozpoznaję zmiany o pół stopnia :)
Gdy zjeżdżam z przełęczy zaczynam się zastanawiać - czy pojechać do Triestu, jak zakładał plan, czy może jeszcze zmodyfikować trasę? Przeliczam kilometry i czas. Jednak Triest poczeka do jutra, a dzisiaj zostaję w Słowenii. Jest tak pięknie, że trudno mi to opisać. Socza mnie urzeka swoim turkusowym kolorem (a myślałam, że po Karaibach to już znam wszystkie odcienie turkusu ;)) i dzikością z jaką płynie. Może kiedyś odważę się na rafting?
Zbaczam z trasy, żeby zobaczyć miasteczko Most na Soczy - zbudowane jakby "na rzece". Okolice to region wina i owczego sera.
Wpadam na pomysł, żeby odwiedzić Predjamski Grad - zamek z ciekawą historią. Zumo prowadzi mnie przez chwilę autostradą, ale zaraz każe zjechać, w Razdrto. Wszystko fajnie, tylko na bramce autostradowej jest szlaban, który wcale się nie podnosi. Wtedy zauważam napis drobnym druczkiem mówiący, że mam podjechać bliżej szlabanu. Robię to, a on się podnosi i umożliwia mi przejazd. Jadę dalej przez totalne zadupia. Ciekawe czemu taka trasa, skoro mam ustawiona "najszybszą" - może dlatego, że jako typ pojazdu wybrałam motocykl? Mniejsza o to :)
Jest już dość późno i zamku nie można już zwiedzić, więc zostaje mi tylko cyknięcie kilku fotek. A historia z tym miejscem jest podobno taka, że zamek ten jest tak zbudowany, że nie można go zdobyć - nie da się na niego wejść od góry a "od dołu" łatwo było odeprzeć każdy atak. Pewnego razu władca zamku poszedł do wychodka - i tam został ustrzelony z łuku. Jak wiadomo zamek bez władcy istnieć nie może i w ten sposób udało się go zdobyć :)
Wracam do Lublany. Zajeżdżam jeszcze na stację benzynową tuż przed zjazdem na centrum miasta. Tankuję i śmieję się do siebie - do tej pory na tym wyjeździe wszystkie tankowania (z wyjątkiem Zwardonia) miałam na stanowisku nr 5. Teraz też "piątka" :) Widzę też dwóch autostopowiczów w niebieskich koszulkach - życzę im powodzenia.
Po przyjeździe idę na najlepszą pizzę w Lublanie - "przez płot" z domem Mojcy jest pizzeria "Trta". Biorę pizzę z pelati, sir, prsut i proszę jeszcze o rukolę. I piwo Lasko Zlatorog :) Full wypas!
Przejechane: 344 km
Piękne widoki, świetne fotki, wycieczka że tylko pozazdrościć :) A czy ten znak z upadającym motocyklista to odnośnie kolein?
OdpowiedzUsuńelaton
Nie, tam nie ma kolein, to polski wynalazek ;)
UsuńPo prostu informacja o niebezpiecznym odcinku drogi (np z ostrymi zakrętami)