poniedziałek, 6 maja 2013

Bałkańska majówka 2013 - Zachciało mi-sie...


30 kwietnia 2013 - wtorek

Dzisiejszy dzień to kolejna zmiana planów. Na FB przypadkiem widzę jak Krzysiek, którego poznałam podczas karaibskiego wypadu (to ten od "incydentu z pontonem" ;)) wrzuca fotki z Plitvickich Jezior. Zagaduję czy i gdzie jest z ekipą, okazuje się że ich celem jest Zadar (jak u mnie!) ale najpierw sierociniec dla niedźwiedzi. Odpalam neta i już wiem co jest też moim celem - w Plitvickich Jeziorach już  byłam, a niedźwiadków w Chorwacji jeszcze nie oglądałam.

First things first, czyli trzeba zrealizować plan z wczoraj, czyli Triest. Jeszcze tylko krótkie pożegnanie z Mojcą, wspólna fotka i jadę do Włoch.

Jadę sobie i coś mi nie pasuje. Już wiem - tu nie ma billboardów! I dlatego jest pięknie. Krajobraz niezaśmiecony reklamami. W okolicy zjazdu tam gdzie wczoraj utknęłam przy szlabanie zaczyna się korek. Jest jakiś remont kilkaset metrów dalej. Nie wiem czy w Słowenii motocykle w korku mogą przeciskać się między samochodami (bo w Austrii na przykład jest to niedozwolone!), ale same się przede mną rozjeżdżają, więc chyba jest to OK. Korek mijam w zasadzie bezboleśnie. Przed Triestem nawigacja ściąga mnie z autostrady i wprowadza w dziwne kręte i wąskie uliczki pnące się to w górę to w dół. Lokalesi na skuterach wyprzedzają mnie, ale nie ciśnieniuję się tym, tylko skupiam na jeździe. Dlaczego znowu takimi zadupiami, skoro jak biały człowiek mogłabym jechać za znakami na centrum? Widoki szybko jednak wypychają te rozważania z głowy - panorama miasta jest niczego sobie.



Dojeżdżam do centrum. Parkuję moto na "deptaku" i idę poszukać ławki. "Tej" ławki, pod którą są "te" naklejki. Niestety ławka jest zajęta przez dziecko z mama i babcią. Siadam na ławce obok i czaję się. Babcia zabiera torebką i wstaje. Zbierają się? Idzie gdzieś i wraca. Nie. jeszcze nie. Jest upalnie i  nie chcę tu siedzieć niewiadomo jak długo i nawet chodzi mi po głowie żeby zaproponować zamianę ławek. Dziecko dostaje banana do jedzenia. No nie, jeszcze tu posiedzą. Ale nie! Zaraz potem cała trójka wstaje i odchodzi. Robię przerzut sprzętu na "tę" ławkę. Robię pamiątkowe foty. Jak poprzednim razem kiedy byłam tu w sierpniu, czuję na sobie spojrzenia osób dookoła - czemu ta baba wczołguje się pod ławkę i robi foty? No w sumie ich rozumiem - dookoła leży pełno petów i śmierdzi sikami... ale czego się nie robi dla przyjaciół :)





Przemieszczam się w strefę knajpek, ale jest taki dziki tłum i żywcem nie ma gdzie motka postawić, więc rezygnuję z kawki/lunchu w Trieście. Staję w cieniu koło śmietników na przystanku autobusowym i ustawiam nawigację na Kuterevo. Z pominięciem autostrad. Ruszam. Zumo znowu prowadzi mnie wąskimi uliczkami - takimi na szerokość jednego samochodu. Są tam znaki informujące, że większe samochody nie mogą tam wjeżdżać. Jadę spokojnie, na jedynce jak najbliżej skraju jezdni. Zakręty są całkowicie ślepe, ale na każdym jest lustro i widać co jest za nim. Prawie na każdym. dojeżdżam do zakrętu w prawo. Jestem prawie na jego wierzchołku gdy widzę... lawetę... zajmująca całą jezdnię. Nawet pieszy i rower nie miałyby miejsca. A Olivier na pewno się tam nie zmieści... Hamuję z prędkości 5 na godzinę i tracę równowagę. Przewracam się na prawo, na trawkę lekko poniżej poziomu jezdni. Umiem spier*alać z motocykla, więc od razu jestem na nogach. Oli niestety z kółkami w górze. Laweciarz skręca na trzy razy, bo inaczej się nie mieści. Patrzy na mnie i odjeżdża. Przeklinam go trzy pokolenia w każdą stronę. Sama nie mam szans podnieść motka. Jest pod górę, na zakręcie, w niebezpiecznym miejscu. Podjeżdża do mnie chuderlawy starszy Włoch na skuterku i językiem migowo-międzynarodowym (OK? - No OK?) dogadujemy się w kwestii tego co trzeba zrobić. Podnosimy motek i przetaczamy go na podjazd chaty, która akurat stoi na zakręcie. Ustawiamy moto tak, żeby było prosto i żeby wygodnie było mi ruszyć. Dziękuję za pomoc moją nieistniejącą znajomością włoskiego i uśmiechem na jaki tylko mogę się zdobyć, bo wcale mi nie jest do śmiechu. Tego laweciarza w ogóle nie powinno tu być! Krótkie podsumowanie strat - w sprzęcie - lekkie przytarcie na gmolu i osłonie rąk -ale w końcu od tego są. Straty moralne - jak zwykle bardzo duże. Chwilę przekonuję samą siebie, że kolejne zakręty już będą lepsze... ale kiepsko mi to idzie, bo widzę za chwilę tunel kończący się skrętem w prawo. Bez lusterka. Nie ma to tamto, trzeba jechać. Wsiadam odpalam i jadę - już bez niespodzianek.





Wjeżdżam do Chorwacji. Mylę się ze zjazdami i wjeżdżam na autostradę. Ech. Skoro już tu jestem to zatankuję i zjem "lunch". Misie Haribo ;)

Zjeżdżam z autostrady przy najbliższej okazji i jadę sobie wzdłuż wybrzeża. Co jakiś czas są światła i ruch wahadłowy - droga jest remontowana przed sezonem. W pewnym momencie gdy czekam na światłach podjeżdża grupa Włochów na enduro-turystykach. Głównie w parach, ale kilku jeźdźców solo. Jak zdają sobie sprawę że jadę sama i że jestem kobietą, to coś tam między sobą gadają, potem zagadują mnie  i tak dalej. Skąd jadę i dokąd, bo oni na Rab. I że jak to że sama? Ale tak całkiem sama? Mówię, że na razie sama, ale znajomy ma dojechać. Przez chwilę jedziemy sobie razem grupą. W miejscowości Senj stają na przerwę, a ja jadę dalej.



Po jakimś czasie odbijam w góry. Zaczynają się serpentyny i w dodatku zanosi się na deszcz.  Ponadto, gdy wjeżdżam w las, na jezdni pojawia się sporo syfu - trwa wycinka drzew, więc jest błoto i wióry. Jestem trochę podłamana poranną glebą, więc jadę na 60% swoich możliwości. Zakręty pokonuję sposobem emeryckim i trochę kwadratowo. Czuję że mam spięte plecy. Królestwo za masaż ;)

Dojeżdżam do Kutereva. W lokalnym mini-markecie kupuję colę i pytam o misie. Pani pokazuje mi do którego końca wsi mam się skierować. I rzeczywiście dojeżdżam do sierocińca. Parkuje moto, podchodzi do mnie Natasza i opowiada o miejscu - że nie pobierają opłat za wstęp, że pracują tu wolontariusze z całego świata, że mają 9 niedźwiedzi, malutkie i duże, dwa z zoo w Zagrzebiu, kilka, które trochę narozrabiały (tzn szukały jedzenia i przeszkadzały ludziom) i mogłyby zostać odstrzelone. Jest jedna misiowa nastolatka która wdzięczy się do ludzi żeby dostać jedzenie - cały czas chodzi przy siatce i mruczy żeby się nią zainteresować i dać jeść. Chcą ją oduczyć takiego żebrania. W zagrodzie z najmłodszym niedźwiadkiem mieszka też pies - bardzo dobrze się razem bawią.












W ramach wsparcia  kupuję trochę misiowych gadżetów (są różne - wisiorki, breloczki, magnesy, pocztówki) - ceny są pomysłowe - na monecie 5 kun jest wizerunek niedźwiedzia, więc 5 kun = 1 miś i ceny są własnie podane w "misiach" :) Wpisuję się do księgi pamiątkowej i widzę, żę Krzysiek z ekipą rzeczywiście tutaj dzisiaj byli :)

Dostaję info od Jakuba, że jest w Legnicy i na pewno w Zadarze go dzisiaj nie będzie, a to zakładał pierwotny plan... Zastanawiam się, czy jest jeszcze realne, żeby do mnie dojechał... Póki co nie tracę nadziei.

Jest już trochę późno, więc nie wbijam się z powrotem w serpentyny i na Magistralę Adriatycką, tylko zjeżdżam z gór w kierunku autostrady. Na stacji benzynowej widzę kolejne niebieskie koszulki autostopowiczów. Pytam jak im idzie, a oni że "jak widać" czyli chyba nienajlepiej ;)


Na autostradzie nie czuję się dobrze -  lokalesi jeżdżą trochę jak idioci. Np. jest jeden pas, ograniczenie do 80, jadę 90, to potrafią mnie wyprzedzić od prawej, po pasie awaryjnym. Często są tam duże i drogie auta. I nie używają kierunkowskazów...

Dojeżdżam do centrum Zadaru. Jest dość tłoczno, widać, że to turystyczne miasteczko. W Zumo sprawdzam opcje noclegów. Znajduję Schronisko Młodzieżowe. Jest telefon. Dzwonię. Odbiera automatyczna sekretarka, która mówi do mnie w dziwnym języku... na pewno nie po chorwacku... Sprawdzam numer... no tak, zamiast kierunkowego +385  wybrałam +358 i dodzwoniłam się do Finlandii... Jeszcze jedno podejście - tak, mają miejsca, mogę przyjechać. Pięć minut później melduję się w hostelu. Takiego wypasu dawno nie widziałam. Czysto, nowocześnie, z widokiem na marinę, ze śniadankiem, motocykl mogę zaparkować "w środku", pokój do mojej wyłącznej dyspozycji... Podoba mi się :)






Krzysiek z ekipą raczej dzisiaj nie dotrą do Zadaru - utknęli gdzieś na Pagu.

Odświeżam się i idę coś zjeść. Znajduję knajpkę, w której wcinam risotto z warzywami i planuję trasę na następny dzień. Dubrowniku, przybywam!



Przejechane: 441 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz