Śpi się dobrze. Dużo się śni - pewnie to z powodu niedotlenienia mózgu - zamiast normalnie pracować to wyświetla sobie jakieś filmy. Znowu oczy są spuchnięte rano bardziej niż ustawa przewiduje, ale poza tym nie mam żadnych objawów związanych z przebywaniem na sporej wysokości. W ramach przedśniadaniowych aktywności badamy sobie poziom wysycenia krwi tlenem. "Najlepsze" mają ponad 90%. Ja z moimi 87% plasuję się gdzieś w środku stawki. W normalnych warunkach byłby to jednak powód do niepokoju. Tabelę zamykają wartości nieco ponad 70%, co jest zdecydowanie niepożądane, więc w ruch idzie butla z tlenem. Te z nas, które mają się nieźle biorą maty do jogi i idą poza teren campu na poranne ćwiczenia. Słonko powoli wychodzi zza gór, więc robi się cieplej i przyjemniej. Lokalni kowboje ze stadkiem mułów przejeżdżający opodal mają niezłe przedstawienie, gdy grupa kobitek "wygina śmiało ciało". Po jodze idziemy na śniadanie, a po śniadaniu - na spacer, w poszukiwaniu wody. W końcu jesteśmy nad jeziorem. Tso Kar to słone jezioro, które kiedyś, w czasach, gdy sól była cenniejsza od złota, pozwalało na jej pozyskiwanie. Teraz jezioro straciło na znaczeniu i chyba trochę się skurczyło, bo nie możemy znaleźć wody. Jedynie małe kałuże tu i tam, ale żeby dotrzeć nad taflę wody musiałybyśmy przejść pewnie z 5 albo i więcej kilometrów. Za to udaje nam się wystraszyć kilka królików, ptaków i jaszczurek mieszkających w krzaczkach. Mimo, że się nie spieszymy z wyjazdem, to nie mamy aż tyle czasu, żeby dotrzeć nad brzeg jeziora, więc wracamy do obozowiska.
Offem wracamy na główną, asfaltową drogę. W ogóle dzisiaj będzie głównie asfalt. I zaczynamy od mocnego uderzenia - wyjazdu na przełęcz Taglangla (5328 m npm, choć zumo pokazuje więcej), oficjalnie drugą najwyższą na świecie dopuszczoną do ruchu kołowego. Oczywiście jest z tym trochę zamieszania, bo i ile ta przełęcz rzeczywiście może być drugą najwyższą w Indiach, to to, czy jest druga na świecie jest dyskusyjne, ale o tym przy innej okazji. Na podjeździe moto jest jakby bardziej przymulone niż zwykle, dusi się trochę i lepiej mu jest na wyższych biegach, ale raczej jazda pod górę na "piątce" to zły pomysł, bo motek nie ma ani mocy ani dynamiki. Poobserwuję temat.
Taglangla jest bardzo kolorowa, więc spędzamy tu kilka chwil.
Niestety zaczyna lekko padać, co trochę psuje wrażenia z jazdy, zwłaszcza, że wjeżdżamy w wioskę gdzie jest mnóstwo stup, a następnie w kanion z czerwonymi górami wzdłuż turkusowego strumienia. Jak na złość wyładowuje mi się bateria w kamerze, a aura nie zachęca do postojów i robienia zdjęć, więc ilość fotek nie zadowala. Bardzo żałuję szczególnie jednej, z fajnym napisem na żółtym znaku. Mam tylko nadzieję, że gdzieś ten napis się jeszcze pojawi i będę mogła nadrobić straconą okazję.
Kolorowe góry i strumień zamieniają się w szarobure. Zjeżdżamy nad Indus - też w kolorze masala tea. Zanim jednak przekroczymy rzekę musimy odmeldować się na posterunku i uiścić opłatę za przejazd.
Za mostem zatrzymujemy się na lunch. Pogoda nieco się poprawia.
Posilone m.in. pierożkami momo jedziemy do, a raczej za Karu, gdzie tankujemy motki. Antośka znowu przesiada się na motek, tym razem zamienia się z Bawarką. Przed Karu zaczyna się wyraźna strefa militarna - koszary, mnóstwo wojskowych pojazdów, jak i samych żołnierzy. Wojsko w Indiach ma bardzo duży autorytet i absolutne pierwszeństwo we wszystkim. Jest mnóstwo mądrości na znakach przy drodze - dla odmiany czarnych, a nie żółtych. Również różne motywacyjne: win, never give up, succeed, be prepared. Są też tabliczki edukacyjne, przedstawiające lokalną faunę: lisy, dudki i inne zwierzaki.
Z zatankowanymi motkami wracamy do Karu, gdzie skręcamy w boczną drogę i odmeldowujemy się na posterunku. Znowu lekko pada, ale to nawet dobrze, bo się nie pyli - wąska droga jest w remoncie i nie jest najprzyjemniejsza do jazdy.
Dojeżdżamy do Sakti, gdzie zaczynamy od herbatki. Potem rozlokowujemy się w pokojach (są przestronne, zamiast numerków mają nazwy - Asi i mi przypada Indus). Priorytety to prysznic (ciepły) i prąd, żeby podładować elektronikę.
Zanim się ściemni robimy sobie mały spacer do klasztoru. Są dwa - stary i nowy; odwiedzamy ten stary, częściowo wykuty w jaskini. Można robić fotki, ale bez lampy błyskowej. Wnętrze jaskini jest pokryte... gumami do żucia, do których poprzyklejane są monety i banknoty. Taki pomysł na składanie ofiar.
Wracamy do hostelu, gdzie niedługo będzie kolacja. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek zamawiamy piwa... ale okazuje się, że są tylko dwie puszki. Rozlewamy je więc do 11 szklanek, co sprawia, ze każdej przypadają mniej więcej dwa łyki. No skoro nie ma piwa, to powinien być jeszcze jeden Old Monk w wozie serwisowym. I... tu pojawia się problem. Mechanicy coś niespiesznie chcą nam go przynieść, że niby coś się stało, stłukł się i nie ma. W końcu wychodzi, że przepili (albo przehandlowali - trochę plączą się w opowieściach) orlicową butelkę na campingu i mieli w planach odkupić gdzieś po drodze. Pech chciał, że dziś wszystkie sklepy po drodze były zamknięte, ze względu na przygotowania do święta i sprawa się "rypła". Chłopaki poczuli się w obowiązku naprawić tę sytuację i zjechali do głównej wioski, gdzie od kogoś spod lady zanabyli butelkę innego rumu. Dzięki temu było czym okrasić kolację i wieczorne pogaduchy.
Przejechane: 137 km; Tso Kar Lake -> Sakti
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz