W Indiach jest dzień niepodległości, ale życie jakby toczy się normalnie, przynajmniej w Leh. Dla nas to dzień odpoczynku przed powrotem. Ale odpoczynku aktywnego - więc wybieramy się na zwiedzanie. Najpierw jednak sprawdzamy, czy nie da się jakoś wcisnąć na audiencję do Dalaj Lamy, który własnie jest w Leh. Niestety wszystkie wystąpienia publiczne ma za kilka dni, więc nam się to nie uda. Pozostają więc inne atrakcje. Zanim wyjedziemy z hotelu, przyjeżdża Asia, uczestniczka drugiego etapu Orlicowej wyprawy. Ale zamiast dołączyć do nas - wybiera odpoczynek po podróży. Z lekkim opóźnieniem - czyli standardowo po indyjsku - wyjeżdżamy do Pałacu Shey, leżącego opodal Leh.
Po zwiedzaniu czas na przejazd do monastyru Thiksay. Jego zwiedzanie zaczynamy od... zakupów w sklepie z pamiątkami ;)
Trzeba przyznać, że jest tu chyba kibelek z najlepszym widokiem an świecie.. przynajmniej męski ;)
Robimy się lekko głodne, więc czas na lunch. Jedziemy do jakiejś wypasionej restauracji dla "białych" ale nie bardzo chcą obsłużyć grupę. I dobrze, bo knajpa wygląda "zbyt zachodnio" jak na to czego chcemy tu doświadczać. Jedziemy więc do lokalu bardziej odpowiedniego dla nas, czyli takiego z latającymi muchami, lepkim stołem i brudną umywalką na zapleczu.
Po lunchu jedziemy do pałacu królewskiego, będącego obecnie muzeum. Ladakh był kiedyś jednym z buddyjskich królestw, ale jak większość został wchłonięty przez supermocarstwa. jedynym wolnym królestwem buddyjskim obecnie jest Bhutan, który udało mi się zwiedzić na motocyklu w 2014 roku). Była rodzina królewska mieszka już normalnie, jak zwykli ludzie, ale pałac można zwiedzać. Niestety nie można w środku robić fotek. I zwiedza się na bosaka.
Wracamy do hotelu i zarządzamy chwilę przerwy na odpoczynek ;) po którym następuje kolejna porcja relaksu. Takiego typowo babskiego - shopping. W końcu trzeba kupić kilka pamiątek. Odwiedzamy więc bazary, sklepiki, kawiarnie, deptaki. W knajpce z kawą nawet zamawiam kawę mrożona, ale właśnie brakło lodu, więc nici z tego. Gubimy się po uliczkach Leh ( choć trudno się zgubić na trzech prostych ulicach na krzyż, które stanowią turystyczne centrum miasta), ale co rusz na siebie wpadamy i odnajdujemy resztę Orlic. A nawet Mata, który ma dla nas super uliczne pikantne samosy.
W lekko stuningowanych humorach wracamy do hotelu, gdzie niestety czeka bardzo przyziemna czynność do wykonania... pakowanie... Jutro bladym świtem wylatujemy z Leh...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz