sobota, 12 listopada 2016

Himalaje 2016 - Dzień 13 - Niemotorkowo

15 sierpnia 2016 - poniedziałek

W Indiach jest dzień niepodległości, ale życie jakby toczy się normalnie, przynajmniej w Leh. Dla nas to dzień odpoczynku przed powrotem. Ale odpoczynku aktywnego - więc wybieramy się na zwiedzanie. Najpierw jednak sprawdzamy, czy nie da się jakoś wcisnąć na audiencję do Dalaj Lamy, który własnie jest w Leh. Niestety wszystkie wystąpienia publiczne ma za kilka dni, więc nam się to nie uda. Pozostają więc inne atrakcje. Zanim wyjedziemy z hotelu, przyjeżdża Asia, uczestniczka drugiego etapu Orlicowej wyprawy. Ale zamiast dołączyć do nas - wybiera odpoczynek po podróży. Z lekkim opóźnieniem - czyli standardowo po indyjsku - wyjeżdżamy do Pałacu Shey, leżącego opodal Leh.















Po zwiedzaniu czas na  przejazd do monastyru Thiksay. Jego zwiedzanie zaczynamy od... zakupów w sklepie z pamiątkami ;)



































Trzeba przyznać, że jest tu chyba kibelek z najlepszym widokiem an świecie.. przynajmniej męski ;)


Robimy się lekko głodne, więc czas na lunch. Jedziemy do jakiejś wypasionej restauracji dla "białych" ale nie bardzo chcą obsłużyć grupę. I dobrze, bo knajpa wygląda "zbyt zachodnio" jak na to czego chcemy tu doświadczać. Jedziemy więc do lokalu bardziej odpowiedniego dla nas, czyli takiego z latającymi muchami, lepkim stołem i brudną umywalką na zapleczu.

Po lunchu jedziemy do pałacu królewskiego, będącego obecnie muzeum. Ladakh był kiedyś jednym z buddyjskich królestw, ale jak większość został wchłonięty przez supermocarstwa. jedynym wolnym królestwem buddyjskim obecnie jest Bhutan, który udało mi się zwiedzić na motocyklu w 2014 roku). Była rodzina królewska mieszka już normalnie, jak zwykli ludzie, ale pałac można zwiedzać. Niestety nie można w środku robić fotek. I zwiedza się na bosaka.






Ostatni punkt programu - wielką stupę - odpuszczamy. Jak w tym kawale "stąd wszystko bardzo dobrze widać" - widziałyśmy ją z daleka w kilku ujęciach i... chyba wystarczy.

Wracamy do hotelu i zarządzamy chwilę przerwy na odpoczynek ;) po którym następuje kolejna porcja relaksu. Takiego typowo babskiego - shopping. W końcu trzeba kupić kilka pamiątek. Odwiedzamy więc bazary, sklepiki, kawiarnie, deptaki. W knajpce z kawą nawet zamawiam kawę mrożona, ale właśnie brakło lodu, więc nici z tego. Gubimy się po uliczkach Leh ( choć trudno się zgubić na trzech prostych ulicach na krzyż, które stanowią turystyczne centrum miasta), ale co rusz na siebie wpadamy i odnajdujemy resztę Orlic. A nawet Mata, który ma dla nas super uliczne pikantne samosy.











Objuczone zakupami wracamy do hotelu i za parę chwil udajemy się na ostatnią wspólną kolację do podobno najlepszej knajpy w mieście. Kluczymy uliczkami, by do niej dojść. Oczywiście na miejscu okazuje się, że jest jakiś problem, bo sala "Pangong Lake", którą rezerwowała Ola nie może być nam oddana, ale po chwili jednak udaje się nam w niej zasiąść. Zamawiamy piwo i lokalne przysmaki. Mat i Ola mają dla każdej z nas drobne prezenty - koszulki, przyprawy masala i paczkowane placki, które możemy przygotować po powrocie do domu. Ciężko będzie stąd wyjechać.


W lekko stuningowanych humorach wracamy do hotelu, gdzie niestety czeka bardzo przyziemna czynność do wykonania... pakowanie... Jutro bladym świtem wylatujemy z Leh...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz