Z kampu wyjeżdżamy bardzo wcześnie. Chcemy jeszcze chwilę pobawić się nad jeziorem z kamerą i dronem. Niestety musimy wybrać inne miejcie niż pierwotnie planowałyśmy, gdyż jest tam straszny tłum. Sądząc po ilości ludzi skupionych wokół faceta na białym koniu, z wielkim... dronem, to kręcili tam jakąś kolejną bollywoodzką superprodukcję. My też w końcu trafiamy w miejsce upamiętniające powstawanie innego filmu - "Three Idiots". Obok stoi grupa mnichów, którzy z kolei maja jakieś zawody...w rzucaniu strzałą do tarczy (technika dowolna). Gdy przyjeżdżamy to przerywają swoje zajęcie i chętnie robią sobie z nami zdjęcia.
Opuszczamy okolice jeziora i wracamy do wioski, gdzie był "Subway" i posterunek, na którym znowu się odmeldowujemy. Pytamy, czy droga, którą chcemy pojechać jest otwarta dla ruchu (jeśli nie, to musiałybyśmy wrócić do "głównej"). Nie jest - ze względu na osuwisko ziemi jest nieprzejezdna. Dojeżdżamy do skrzyżowania z dużą stupą, przyozdabianą przez miejscowych na przyjazd Dalaj Lamy, na którym musimy podjąć ostateczną decyzję. I ją podejmujemy - jedziemy drogą, która oficjalnie jest zamknięta. Najwyżej będziemy przenosić motki...
Początek doliny jest piękny. Głęboki wąwóz wśród beżowych skał i pozakręcana droga, która wije się wzdłuż rzeki. Gdzieś na trasie spotykamy dwóch chłopaków z Elbląga, którzy jadą w przeciwnym kierunku swoimi objuczonymi motocyklami. Mówią, że drogę da się przejechać.
Nie jest łatwo, ale nie takie rzeczy już przerabiałyśmy. Są przeprawy przez kamienie, wodę, piach i muł. Co ciekawe najwięcej "przygód" zdarza się Orlicom na asfalcie (bilans to dwie stłuczone lampy). Jest nieprzyzwoicie gorąco. Każdy przejazd w cieniu to niesamowita ulga. Droga czasem jest brzegiem rzeki, czasem jej dnem. Rzeczywiście, przy większych opadach może być całkowicie nieprzejezdna. Są też ślady niedawnego osuwiska, które jest jeszcze usuwane przez maszyny. Ale nie musimy nigdzie przenosić motocykli. Samochody też przejeżdżają bez większych problemów. Bardzo ciekawe są piaskowo mułowe ciasne serpentyny w jednym miejscu. W innym z kolei pęka mi kulka RAM mocująca nawigację, więc mam hamowanie awaryjne i poszukiwanie zumo gdzieś w piaszczystych koleinach.
Zatrzymujemy się na odpoczynek w jedynym miejscu na trasie i jemy jedyne dostępne danie - zupkę makaronówkę. Dobrze, że mat ma jeszcze kilka "pączkowatych" ciastek i słoik pikli, przez co nasz posiłek staje się bardziej urozmaicony.
Gdzieś na prostej drodze mój motek nagle gaśnie, jakby brakowało mu paliwa - może nierówno dolali? Kranik na rezerwę i odpala. Ten sam problem kilka kilometrów dalej ma Bawarka.
Dołączamy do głównej drogi i zatrzymujemy się w miasteczku na coś do picia. Widzimy jak babeczka prowadząca "restaurację" sprząta stoliki po grupie przed nami - wszystkie talerze jednorazowe i butelki wyrzuca... wprost do rzeki płynącej obok. Barbarzyństwo. I zupełnie nie rozumie o co nam chodzi, gdy protestujemy gdy chce wyrzucić kolejną porcję. Następną wrzuca do wielkiej metalowej beczki po oleju i podpala...
Zbliżamy się do wydm na najwyżej położonej pustyni. Czuć to wyraźnie, ponieważ zerwał się wiatr i piasek wciska się pod kaski, do oczu i nosa. Rzeczywiście są wydmy - jutro po nich pojeździmy (w miarę możliwości, bo dostępny jest tylko kawałek, reszta jest zagrodzona, żeby nie niszczyć).
Dzisiejszą noc znowu spędzimy w campie. Jest piwko i świeża pakora przyrządzona na bazie warzyw z własnego ogródka. Czekając na kolację mamy okazję przebrać się w lokalne stroje ludowe i przetestować jak się w takim wdzianku jeździ na moto ;)
Powoli zaczynamy czuć koniec wyjazdu, został tylko jeden dzień jazdy i zaledwie kilka dni do powrotu...
Przejechane: 186 km; Spangmik -> Hunder
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz