Dzień niespiesznie zaczynamy od jogi. Próbujemy znaleźć jakikolwiek cień, bo słońce pali mocno, choć jest jeszcze wcześnie. Po śniadaniu wyjeżdżamy na zabawy w piaskownicy. To pierwsza z dzisiejszych atrakcji, których - jak na ostatni dzień jazdy przystało - jest kilka. Wydmy w okolicy Hunder to najwyżej położone wydmy na świecie i po części z nich można jeździć. Najpierw Ola pokazuje nam, że "da się", mimo, że nasze Enfieldy wcale nie wyglądają, jakby miały sobie tu poradzić - ciężkie, niskie, z nieagresywnymi oponami. Kilka z Orlic idzie w ślady Oli i też próbuje swoich sił na tym terenie. Reszta nie ma ochoty męczyć się w upale, więc wygodnie siada w cieniu wozu serwisowego. Nie wiem jak inne motki, ale mój na jedynce się kopie (i nie jedzie), na dójce za to początkowo idzie, w miarę, ale potem brakuje mu mocy, zwalnia i traci stabilność, więc nie ma mowy o podjazdach pod jakieś większe górki. Zabawa fajna, i w moim przypadku bez gleb. Chyba treningi pod okiem Krzysia w Afryce nie poszły w las ;) Pojawiają się inne grupki motocyklistów i próbują swoich sił, ale stwierdzam, że nam to idzie dużo lepiej. Podjeżdża nawet parka na nowym Enfieldzie Himalayan, ale nie próbuje nawet wjechać na piasek. Za to Ola i Emilka uśmiechają się do kierowcy i testują Himalayana i też "da się" ;)
Posilone, możemy jechać dalej.
Wjeżdżamy na przełęcz Khardung La. Oficjalnie najwyższą na świecie, na którą każdy może wjechać. Ma 5602 m npm. Ale... jak to już kilkakrotnie tu było... tak naprawdę jest "trochę" niżej, bo "zaledwie" 5359 m npm (czyli o metr niżej niż Chang La, ale wciąż przed "druga na świecie" Taglang La). Dodatkowo gps pokazuje jak zwykle coś jeszcze innego ;) Mocno to pokręcone, a smaczku dodaje fakt, że ta najwyższa przełęcz (Semo La, 5565 m npm) niestety nie leży w Indiach, tylko w Tybecie (czyli w Chinach). Jak widać nowoczesne metody pomiarów mogą nieco namieszać w ogólnie przyjętych prawdach. W każdym razie - trzymamy się tego co na znakach i jesteśmy najwyżej jak się da ;) W sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo wysokość czuć mocno, oddycha się ciężej, a tabliczki na przełęczy sugerują, żeby nie przebywać tu więcej niż 20 minut. Jest ciepło i nie ma tłumów ludzi, czego się obawiałyśmy - może dlatego że jest popołudnie, a nie ranek.
Podczas zjazdu można się napawać widokami na Leh i zaśnieżony Zanskar.
W South Pullu czekamy na wszystkich przy posterunku, który mieści się na tarasie na piętrze jednego z trzech budynków w wiosce i bardziej wygląda jak kawiarnia. Ale niech by ktoś się nie zatrzymał przy szlabanie (co prawda otwartym) - wtedy brzuchaty pan mundurowy odpala gwizdek i już wiadomo, że trzeba się zatrzymać.
Jedziemy dalej, już w grupie, bo do Leh musimy wjechać opłotkami. Wszystko po to, żeby na posterunku przed miastem nie było problemu z naszymi tablicami rejestracyjnymi. Zjeżdżamy więc w chyba największe offy na tym wyjeździe, w głąb jakiejś zabitej deskami wioski.
Dojeżdżamy do hotelu i... to koniec jazdy na motkach na tym wyjeździe. Trochę smutno, ale jak wiadomo - wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Zanim zrobimy cokolwiek siadamy w ogrodzie i delektujemy się zimnym piwem. Wszystko się udało!
Przejechane: 150 km, Hunder -> Leh
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz