17 sierpnia 2016 - środa
Nikomu się nie chce wyjeżdżać, ale niestety trzeba wracać do rzeczywistości. Niektóre Orlice jeszcze zostają dzień czy dwa, Ola czeka na "drugi turnus" - Orliczki - dziewczyny nieco młodsze motocyklowym stażem, które wrócą Enfieldami do Manali. Ruszamy na lotnisko w Leh. Nie jest to takie proste, bo zanim wjedziemy na jego teren, kierowcy muszą uzyskać pozwolenie od mundurowych. W końcu jesteśmy na miejscu i zaczyna się zabawa...
Na lotnisko wchodzi się rożnymi wejściami, odpowiadającymi gate'om. Są chyba trzy. Do jednego jest wieeelka kolejka. Do drugiego nikt nie stoi. Gdzieś dalej znowu stoją jacyś ludzie. Wejścia nie są opisane i nie ma na nich informacji "za czym ta kolejka stoi". Jest kilka skupisk plastikowych krzesełek, połączonych ze sobą - taka poczekalnia pod chmurką. Podczas gdy cześć z nas rozładowuje bagaże z dachu taksówek, pozostałe próbują się rozeznać w sytuacji. Wielka kolejka "leci" na Goa. Więc to raczej nie my. W środkowej części przy wejściu jest mała tablica z ledwo widocznymi, wypisanymi kredą informacjami. I co ciekawe okazuje się, że to nasze wejście. No to wchodzimy. Zanim przejdziemy dalej chcemy jeszcze poczekać, bo ma podjechać ekipa, która zostaje w Leh, żeby nas pożegnać i upewnić się, że na pewno poleciałyśmy. Niestety jak już weszłyśmy, to nie możemy wyjść, tzn. z budynku możemy, ale nie ze strefy wyznaczonej przez plastikowe krzesełka, czego pilnuje uzbrojony pan w mundurze. Ance, która chce nas pożegnać to nie przeszkadza i przechodzi nad krzesełkami, żeby nas uściskać. Czas jednak nagli, więc przechodzimy dalej, by poddać się kontroli lotniskowej w wersji lokalnej...
W środku budynku... ludzie ze wszystkich wejść i tak wchodzą do jednej hali. Najpierw musimy poddać nasze bagaże skanowaniu. Potem możemy przejść dalej, do stanowisk odpraw. Udaje nam się znaleźć to właściwe. Są osobne kolejki dla mężczyzn i kobiet - w męskiej jest milion osób, w damskiej przed nami zaledwie jedna. na stanowisku check-in wymieniamy główne bagaże na karty pokładowe i możemy iść do kontroli bezpieczeństwa. Tu też są osobne kolejki, ale w damskiej jest sporo więcej osób, w dodatku te najgrubsze hinduski i jeszcze grubsze muzułmanki przepychają się jeszcze bardziej niż dzieciaki z mojego klubu narciarskiego wieki temu w kolejce do krzesełka na Goryczkowej... Kolejka przesuwa się wolno, bo i tak wszystkie podręczne bagaże idą na jedną taśmę i przez jeden skaner. W dodatku, właśnie zauważamy, że kobiety nie mogą wchodzić z plecakami i więcej niż jedną sztuką bagażu podręcznego (a niektóre z nas mają jeszcze kaski). Pani mundurowa tego pilnuje i coś się burzy, ale zignorowanie jej jest wystarczające, żeby problem już przestał istnieć. Jeśli już się uda wrzucić bagaż na taśmę, przechodzi się przez bramkę (faceci) i przez bramkę i kontrolę za kotarką (kobiety), po czym dostaje pieczątkę na karcie pokładowej. Teraz jest tylko walka o wyszarpanie swojej własności i można zatopić się w tłumie we wspólnej dla wszystkich gate'ów poczekalni. Jest barek lotniskowy, więc kupujemy sobie samosy i jakieś picie na śniadanie. Musimy też wytężyć uwagę, żeby nie przegapić naszego lotu - komunikaty niby są , ale całkowicie nie do zrozumienia, a na monitorach nad gate'ami informację się wyświetlają, albo nie, więc też pełna dowolność. W końcu przychodzi czas na nasz lot. Stajemy w kolejce do bramki i... odbijamy się od niej, bo nie mamy odpowiedniej pieczątki czy znaczka wskazujących, że przeszłyśmy identyfikację bagażu. Wychodzimy więc bocznym wyjściem z poczekalni na płytę, gdzie widzimy setki toreb i walizek wywalone chaotycznie na podłogę. Uwijający się w tym wszystkim pan prosi o wskazanie bagażu każdą z nas. Po czym odkleja z zawieszki bagażu jakiś fragment i nakleja go sobie na przedramię, rysuje "ptaszka" na karcie pokładowej i mówi, że to już i możemy wracać do bramki... Na pytanie czy on to ogarnia odpowiada "się zobaczy". Przechodzimy przez bramkę i jednym z dwóch korytarzy (każdy dla innej linii lotniczej) wychodzimy na zewnątrz... na wspólny placyk ;) gdzie podjeżdżają autobusy przewożące pod samolot. Najpierw jeszcze kilka razy podjeżdża "nie nasz" biorąc spóźnialskich z innego lotu, aż w końcu nasz i zabiera nas pod samolocik. Wsiadamy i po chwili wylatujemy z Leh.
Lot przebiega bez zakłóceń i mniej więcej rozkładowo lądujemy w Delhi. Tu również cześć grupy odbija w swoją stronę, na swoje loty. Ekipa lecąca do Polski ma samolot w środku nocy/nad ranem, więc mamy chytry plan na przeczekanie tych godzin. Zwiedzanie Delhi to słaby pomysł, zwłaszcza, że na lotnisku nie ma jak zostawić bagażu. GaGatek więc zorganizowała nam wypad wynajętym busem do Agry, żeby zobaczyć Taj Mahal.
Przed lotniskiem czekał na nas człowiek, właściciel firmy przewozowej, który miał pokierować tą operacją. Przeszłyśmy w upale na parking, gdzie po długich minutach oczekiwania podjechał busik. Klimatyzowany. Bo jest nieznośnie gorąco. Surowy klimat Himalajów był o niebo lepszy :)
Jak to w Indiach bywa, jeśli coś działa dobrze, to jest coś o czym nie wiesz. Szło za gładko. Tak więc nasz busik zepsuł się jeszcze zanim wyjechałyśmy z Delhi. W oczekiwaniu na następny, który "miał być za kwadrans" (no, zobaczymy) poszłyśmy zdobyć trochę picia i jakieś orzeszki na przegryzkę. Do Agry, gdzie coś zjemy, mamy ładne kilka godzin jazdy. Drobny shopping zasponsorował nam właściciel busikowej firmy - w ramach rekompensaty za niedogodności.
Nowy busik był mniej komfortowy, ale jakby bardziej sprawny, więc jechałyśmy bez przeszkód.
W Agrze poznałyśmy naszego przewodnika (niestety jego imię wyleciało mi z głowy), ale zanim nastąpiło zwiedzanie, poszłyśmy coś zjeść. Niestety do knajpy turystycznej, co widać było wyraźnie w cenach potraw, skądinąd bardzo dobrych.
Gdy poziom cukru wrócił do normy, pojechaliśmy do Agry. Dostałyśmy kila rad jak się ustrzec przed złodziejami i naciągaczami, co wolno, a czego nie wolno wnosić na teren Taj Mahal a także ochraniacze na buty (bo do grobowca nie można wejść w butach, ale założenie na nie ochraniaczy załatwia sprawę ;)).
W Agrze byłam w 2010 roku, podczas plecakowej podróży do Indii, ale niewiele się tu zmieniło - tłumy, tłumy, tłumy. Na szczęście nasz przewodnik miał dla nas już kupione bilety, więc nie musiałyśmy stać w wielkich kolejkach do kas, a potem nawet do kontroli bezpieczeństwa wprowadził nas na początek kolejki, ku niezadowoleniu lokalesów, ale za przyzwoleniem strażników.
Nasz przewodnik bardzo ciekawie poopowiadał nam o historii tego miejsca, podając mnóstwo dodatkowych i interesujących informacji, co jak, gdzie, kiedy i dlaczego. W samym grobowcu poświęcił dłuższą chwilę na omówienie technicznych aspektów budowy obiektu i kamieni szlachetnych użytych do dekoracji. Po raz kolejny okazało się, ze jest jakimś VIPem wśród przewodników, bo strażnicy mu pomagali w demonstracjach przenikania światła przez marmur i niektóre kamienie, zamiast przeganiać - normalnie przechodzi się tam w kolejce ludzi, bez możliwości robienia zdjęć i zatrzymywania się. Akurat prowadzone są prace - piaskowanie minaretów, żeby przywrócić im jasny kolor. Zanieczyszczenie powietrza mocno dało im się we znaki. Od jakiegoś czasu w okolicy nie ma żadnego przemysłu, więc jest nadzieja, że po czyszczeniu zachowają biel na dłużej.
Po zwiedzaniu musiały nastąpić oczywiście rzeczy charakterystyczne dla postępowania z turystami w takich miejscach, czyli pod pretekstem przekazania dalszych informacji przewiezienie do sklepów. I tak trafiłyśmy do "potomków rodzin robotników, którzy budowali Taj Mahal", gdzie po demonstracji inkrustowania marmuru kamieniami tą samą metodą jak wieki temu, zaproszono nas do wielkiego sklepu, gdzie na przykład można było sobie zanabyć marmurowy stolik do gry w szachy ;) Kolejnym miejscem był sklep z biżuterią, gdzie najpierw mogłyśmy popatrzeć jak powstają wyszywane klejnotami makatki i inne wyroby z tkanin, a następnie posłuchać i popatrzeć na kamienie, które w różny sposób rozbłyskują gdy są oświetlone światłem i oczywiście zakupić je po "atrakcyjnych" cenach. Tu trochę miałyśmy już dość, więc po angielsku zmyłyśmy się ze sklepu.
Nasz przewodnik zabrał nas jeszcze na targ z owocami, gdzie dopilnował, żeby nikt nas nie ponaciągał. Zrzuciłyśmy się na napiwek dla niego, bo było go warto posłuchać, a "z urzędu" za nas dostawał jedynie 10 dolarów i pożegnałyśmy go, a same ruszyłyśmy busikiem z powrotem do Delhi.
Koło północy byłyśmy na miejscu i mogłyśmy po raz kolejny rzucić się w wir odpraw. Zmęczone, ale zadowolone dotarłyśmy do poczekalni przed bramkami, gdzie spotkałyśmy znowu Jasinka i Reda, którzy wracali tym samym zestawem samolotów do Polski.
Podróż, z przesiadką w Doha minęła bezproblemowo i w środę wczesnym popołudniem już byłyśmy w Polsce, gdzie na każdą z nas czekał jakiś mniejszy lub większy komitet powitalny. Szkoda się było rozstawać, po takim fajnym wyjeździe...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz