poniedziałek, 31 sierpnia 2015

B jak Bornholm

10-12 lipca 2015 (piątek-niedziela)

Kto wpadł na pomysł, żeby znowu jechać tak daleko? Na jakąś małą, duńską wysepkę  "na środku Bałtyku"? A..  wiem, ja wpadłam na ten pomysł, bezczelnie podłączając się pod forumowy temat "Szczecińskich ustawek". I tak powstał plan.

Jako, że mam najdalej, to podróż musiałam rozpocząć odpowiednio wcześnie. Wyjechałam kilka dni wcześniej, zabierając ze sobą pracę (tj. laptopa) i zahaczając o wielkopolskie miasto na P, gdzie udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Urlop miałam dopiero na piątek, więc w tym dniu ruszyłam nad morze...

Po drodze szukam pomocy u Pszema bo .. psuje mi się kask. A konkretnie zapięcie. Co tu zrobić? Jazda w niezapiętym kasku to gorszy pomysł niż jazda bez kasku. Odwiedzamy kilka sklepów motocyklowych, ale w żadnym nie wiedza jak pomóc. Nie uśmiecha mi się kupowanie nowego kasku "na szybko", więc ze słowami "jakoś to będzie" postanawiam, że wydoktoryzuję się z tematu podczas rejsu promem. Będę miała na to parę godzin.

Jedziemy do Kołobrzegu. Wbijamy się w pobliże głównego deptaku, chyba nawet lekko za zakaz ruchu, ale tylko chyba. Tam wsuwamy dorsza z frytkami i surówkami. Dobra rybka nie jest zła.

Mamy jeszcze sporo czasu, więc Pszemo zabiera mnie w jakieś magiczne miejsce. Nad morze. Na plażę. Wjeżdżamy w boczną drogę i zostawiamy tam motocykle. Mocno wieje, jak tak dalej pójdzie, to możemy jutro nie wypłynąć. Zresztą, przez ostatnie dni prom nie kursował... Nawet jak wiatr zelżeje, to morze wciąż będzie zafalowane. No trudno, najwyżej będziemy rzygać ;)





Polskie morze ma w sobie niesamowity urok. jest zimne i ma paskudny kolor, ale jest w nim jakaś magia.





Do dwudziestej, o której w porcie jestem umówiona z resztą ekipy jest coraz bliżej, więc powoli się zbieramy. Gry podchodzimy do motocykli, widzimy, jak główną droga przejeżdża Straż Miejska. Oho, widzieli ans na pewno, a dróżka oczywiście nie jest ogólnodostępna, więc ciekawe czy wrócą... Wracają, skręcają w nasza dróżkę. No to będzie mandacik, chyba, że Pszemo coś wymyśli, bo ja nie umiem się migać :( Dwóch panów z SM pyta nas czy oczywiście wepchnęliśmy tu motocykle, bo wjeżdżać nie wolno. Potwierdzamy, no bo oczywiście tak było. No to jak tak, to dobrze. I gadka-szmatka. O motocyklach, o wyjazdach. Jeden z SM mówi, że podziwia takich, co to wsiadają i jadą. O tak do Austrii na przykład. Albo na Węgry. uśmiecham się lekko pod nosem. Widzę, jak Pszemo nie może powstrzymać śmiechu i wskazując na mnie poważnym tonem i satysfakcją w głosie oznajmia strażnikom, że "to maleństwo właśnie tak robi"... Panowie robią wielkie oczy, a ja jak zwykle w takich sytuacjach czuję się niezręcznie, bo nie wiem co mam powiedzieć. I czy cokolwiek mam mówić. Panowie wypalają po fajku i miło się z nami żegnają. Teraz już naprawdę czas na nas, bo jeszcze chcę zatankować....


Zajeżdżamy pod prom,a  ekipy szczecińskiej dalej nie ma. Wyhacza mnie załoga katamaranu Jantar, którym mamy płynąć. Lekko się niecierpliwią, bo chcieliby zapakować już nasze motocykle. Żartuję, ze ekipa już jedzie, ale że mają daleko, bo ze Szczecina, to przyjadą na styk, a ja miałam blisko, bo z Krakowa, to już jestem :) Pakujemy Oliviera na rufę katamaranu. Powinno mu się tu podobać.


W końcu przyjeżdżają: Kropka, MotoTroter i Northwest z Agą. Ich motki też lądują na rufie. Kaski zamykamy w jednym z jachtowych schowków, podręczne bagaże do sali restauracyjnej, gdzie będziemy spać. Tak, tak! Armator pozwolił nam przenocować na katamaranie. Dzięki temu nie musieliśmy szukać hotelu czy innych noclegów "na mieście". Extra sprawa!



No to jesteśmy w komplecie. Pszemo robi nam pamiątkową fotkę "Tylu ich było na początku" i wraca do siebie. A my ruszamy "w miasto" - trzeba coś zjeść.



Niestety wszystko jest pozamykane na cztery spusty z wyjątkiem... greckiej knajpy "U szalonego Greka". Dobra, mają tam kryzys, więc będzie tanio i może to ostatnia okazja na coś greckiego ;)

Zamawiamy danie "all inclusive" dla czterech osób - powinno wystarczyć dla naszej piątki. Knajpka prowadzona jest przez Greków. Jest autentycznie. Swojsko-grecko. Jedzenie bardzo dobre, w ogromnych ilościach. I też prawdziwie-greckie, a nie spolszczone. Jedynie piwo pijemy z lokalnego browaru. W końcu przychodzi do nas właściciel - Grek, coś tam mówi po Polsku, trochę po angielsku, trochę w języku uniwersalno-międzynarodowym. Pyta, czy jesteśmy w żałobie, bo dziwnym trafem wszyscy jesteśmy ubrani na czarno ;) Potem co rusz donoszą nam kolejne elementy dania, które zamówiliśmy. Ta ilość jest naprawdę nie do przejedzenia. i potem jeszcze arbuz - ale tylko dla kobiet ;). Jesteśmy jedynymi gośćmi i naprawdę świetnie się bawimy. W końcu Szalony Grek, za nasza namową, odpala stojącą w rogu katarynę i... wtedy się zaczyna - tańce, hulanki swawole. Nawet mnie udaje się przekonać do tańca ;)



Jest już późno, wracamy więc na łajbę, po drodze zanabywając kilka piwek dla nocnej wahty. Niech ma coś od życia.


Motocykle są na swoim miejscu. Dobrze :)


Na Jantarze oczywiście nie kładziemy się jeszcze spać - przy butelce wina, kilu piwach i jakimś mocniejszym procencie dyskutujemy o batonikach Bounty (które też leżą na stole) i całowaniu i całej masie innych super-hiper istotnych tematów. W końcu jednak zarządzamy ciszę nocną - jutro wczesna pobudka - koło piątej, bo potem przychodzi załoga i zaczynają się pakować pasażerowie, więc nie możemy ich podjąć w gaciach.





Nawet się wysypiam. Poranek jest rześki, ale nie ma śladu po wczorajszym wietrze i zafalowaniu. Będzie dobrze. Powoli schodzi się załoga i pojawiają na pokładzie pierwsze rowery, a potem pasażerowie. My też gdzieś mamy się udać z biletami ;) mimo, że tu już jesteśmy od kilkunastu godzin.

W końcu wypływamy. Mijamy główki portu. Przed nami 4,5 godziny żeglugi...


Motocykle zabezpieczone, żeby słona bryza zrobiła jak najmniejsze szkody :) A ja opracowuję nowe ulepszone zapięcie do kasku. powinno działać... bardziej psychologicznie, ale przynajmniej kask się sam nie rozpina :)



Pod koniec podróży zwijamy pokrowce.




Duńska bandera - jest!


My oczywiście wchodzimy jak do siebie ;)


W końcu dopływamy do Nexo. W momencie gdy wysiadamy, nasze motocykle już czekają na nas na nabrzeżu. Jako VIPy mamy priorytet :) Ubieramy się, wsiadamy i... ruszamy po przygodę!


Punkt pierwszy - kościół w Nylars. Bardzo sympatyczny, robi wrażenie. To typowy obiekt tego typu na Bornholmie.











Punkt drugi - Ronne. Włóczymy się motocyklami po wąskich i krętych brukowanych uliczkach. Skupienie w manewrach jest pełne. Obowiązkowym punktem programu jest opisywany we wszystkich przewodnikach najmniejszy dom.








Punkt trzeci - Hasle. i wędzarnie ryb. Postanawiamy, że lunchyk zjemy w innym miejscu, więc tu tylko zwiedzamy. Trzeba przyznać, że jest klimatycznie.









Punkt czwarty - Hammershus. Są tu ruiny zamku, ale nie mamy czasu, żeby je eksplorować. Tylko oglądamy z daleka.


 


Punkt piąty - Hammeren Fyr. urocza latarnia morska, do której prowadzi stromy i krety podjazd. Widać stąd Szwecję :)









Punkt szósty - Svaneke. I zasłużona przerwa na lokalne jedzenie.
Gdy stawiamy motki na parkingu, bardzo blisko Oliviera dojeżdża samochód, a w nim banda stareńkich staruszków. Nie mogą wysiąść, więc zamiast przeparkować auto, wymuszają na nas przestawienie motocykli (na szutrze to średnia frajda). Gdy kończymy całą operację  staruszki jednak zmieniają zdanie i opuszczają parking... Ech,,,
W knajpce znowu bierzemy talerz wszystkiego. i "specjalitedelamezą" czyli śledzik :)






Posileni, otoczeni pięknymi okolicznościami przyrody, mamy w głowie różne figle :)




Niestety nasz czas na wyspie powoli dobiega końca - nie możemy spóźnić się na prom. Wracamy do Nexo, a tam już jest spora kolejka ludzi. Głównie tych, którzy utknęli tu na kilka dni z powodu sztormu. Aga, jako, że nie ma do zdania motocykla wcina się gdzieś na początek kolejki, żeby zająć "nasze" miejsca w części restauracyjnej. Udaje jej się to i my spokojnie do niej dołączamy po odstaniu swojego w kolejce.

Po Bornholmie zrobiliśmy nieco ponad 100 km ;)


Przed nami kolejne 4,5 godziny rejsu. Warunki do żeglugi bardzo się poprawiły, więc prawie wcale nie buja. Nie przykrywamy nawet motocykli, bo nie ma fali i nie są narażone na działanie morskiej wody.




W pewnym momencie dostajemy wezwanie... od kapitana - mamy się stawić na mostku. Uuuu, ale fajnie!









Z zaciekawieniem słuchamy opowieści i wyjaśnień.



Spędzamy tam dobre kilkadziesiąt minut. Ach ci motocykliści - wszędzie się wkręcą!
A nawiasem - Pan Kapitan tez jest motocyklistą :)





Jeszcze tylko pamiątkowy wpis do księgi...


Ostatnie pogaduchy...


I podroż dobiega końca.

Wpływamy do portu, większość pasażerów jest standardowo "w drzwiach" gotowa do wysiadki, więc nasze  "apartamenty" są puste. z głośników leci Bee Gees... Ha, to jest piosenka tego wyjazdu! Od tego się zaczęło (leciało w plażowej knajpce w mieście na P...) i tym się kończy :)


Jest późno, a przed nami jeszcze kawał drogi - jedziemy do Szczecina. Czas i kilometry dłużą się niemiłosiernie. Kilkadziesiąt kilometrów przed celem dostaję takiego kryzysu, że zaraz zasnę. Zaczynam mieć omamy i nie trzymam kierunku jazdy. Wyprzedzam kolumnę i zarządzam zjazd na najbliższą stację. Rozprostowanie nóg, kilka oddechów pozakaskowym powietrzem i RedBull z limitowanej letnie serii stawiają mnie na nogi i pozwalają dokończyć podróż.

Rano Kropka i MotoTroter wyprawiają mnie w podróż do domu, którą robię beż żadnych przygód.


Ale było fajnie!


Przejechane: 1736 km



A filmowe podsumowanie wyjazdu zrobił MotoTorter :)


PS. Chciałam bardzo serdecznie podziękować w imieniu swoim i całej grupy ekipie z katamaranu Jantar - Bardzo miłej załodze, na wszystkich szczeblach, a zwłaszcza Kapitanowi - za wielką gościnę, możliwość noclegu, zaproszenie na mostek i ciekawe opowieści! 

PS2. Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto gnać przez całą Polskę, a potem płynąć 4,5h tylko po to, żeby przejechać 100 km - odpowiadam - warto! Zwłaszcza w takim towarzystwie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz