poniedziałek, 23 czerwca 2014

Bhutan 2014 - Dzień 10 - Ostatki z niespodzianką

03 maja 2014 - sobota

Przed nami ostatni dzień jazdy i około dwustu kilometrów do zrobienia. Może dam radę. Nie czuję się zbyt dobrze. Oczy mam tak spuchnięte, ze wstyd iść na śniadanie i pokazać się ludziom. Chowam dumę w kieszeń. Trudno. Tak czasem bywa. Na wszelki wypadek nie podnoszę wzroku znad talerza, żeby nie straszyć tymi dwoma czerwonymi szparkami na twarzy...
Humor poprawia mi się nieco, gdy udaje mi się przekonać panią z recepcji, żeby sprzedała mi książkę "Path to Dharma", która i tu jest w każdym pokoju, a na dodatek kilka egzemplarzy leży sobie w lobby. Nawet nie negocjuję ceny. Wiem, kto ją dostanie w prezencie.
Powoli pakujemy się na motocykle, uzupełniam wodę w camelbaku. Czas ruszać. Ale, ale. Stop. Okazuje się, że moto Wujka wyrzygał olej i w dodatku zgubił sprzęgło. Gogo zaczyna więc dzień od naprawy. Każdy z nas odpala motocykl, żeby sprawdzić czy nic nie cieknie. Jest OK.




Ola i ja postanawiamy, że powoli ruszymy, reszta czeka na Wujka. Zaczynamy zjazd. Ola szybko pomuyka na dół. Mnie przy drugiej nawrotce w prawo gaśnie motocykl i zaliczam glebę. Nosz kur... I jeszcze dzieciaki z okolicznych domków to widzą i podbiegają przyglądnąć się jak się ta pani wywróciła... Stawiam Brzydala na koła zanim ktokolwiek więcej się zorientuję i ruszam dalej. Na kolejnej nawrotce w prawo znowu gaśnie mi silnik i znowu zaliczam glebę. Nosz kur... do kwadratu. Chyba silnik się jeszcze nie rozgrzał... Po raz drugi stawiam moto do pionu i jadę. Obroty max i półsprzęgło. Nie zaryzykuję kolejnej gleby. Choć w sumie jestem troszeczkę dumna z siebie, że SAMA podniosłam moto. Jeszcze mi się to nigdy nie udało.

Jedziemy do Kanglung. To tam pięć lat temu Ola nocowała w klasztorze, gdy była w Bhutanie po raz pierwszy. Ma nadzieję, że zaprzyjaźniony mnich ją pozna.







Dojeżdżam do klasztoru. Ola już tam jest i informuje, że padło jej moto. Chyba bezpieczniki, bo elektryka siadła. Ja wjeżdżam motkiem na dziedziniec i idę na szybki obchód świątyni. Trwa jakieś nabożeństwo.





W oczekiwaniu na resztę grupy odwiedzamy znajomego mnicha w jego kwaterze. Gawędzimy o wszystkim i niczym. Okazuje się, że teraz jest przełożonym klasztoru, więc awansował najwyżej jak się da. Gdy przyjeżdża reszta grupy, zostajemy podjęci herbatką (tradycyjną, z mlekiem, ale ja dostaję zieloną) i poczęstunkiem - ciastkami i dmuchanym ryżem, który je się prosto z dłoni. Fajnie, możemy popytać o wiele rzeczy związancyh z tym miejscem, buddyzmem, świątyniami, życiem mnichów. Widzimy, że koło "szefa" kręci się mały mnich - trzylatek - jak się okazuje oddany przez rodzinę, która nie mogła go utrzymać. Co prawda najmłodsi mnisi w tym klasztorze mają 7 lat, ale dla tego zrobiono wyjątek. Okazuje się też, że Gogo jest przyjacielem "szefa" ze szkolnej ławki. Dawno się nie widzieli.


Wspólnie jeszcze raz idziemy zwiedzić świątynię. Grzesiek odpuszcza, chyba  "ma już dość tych wszystkich klasztorów". Szkoda, bo tym razem czeka nas niespodzianka - dostajemy pozwolenie na sfotografowanie obiektu od wewnątrz! Jednak dobrze mieć "znajomości" ;)















Czas się pożegnać. Jeszcze tylko wspólna fotka i jedziemy.


Nasz cel to Wamrong za jakieś 50 km, a tam lunch. Łatwo zapamiętać nazwę. "Łam-rąk". Nie łam rąk... Takie tam głupie skojarzenia. Standardowo - niby tylko 50 km, a przejazd zajmuje sporo czasu.




Dojeżdżamy do wioski, , parkujemy motocykle, rzucamy okiem na architekturę miasteczka i "ozdoby" i w tym momencie zaczyna lać. Gwałtowny tropikalny deszcz. Idealny timing z przerwą na lunch w "cum barze". Zasiadamy w sali dla vipów oddzielonej od reszty różowa kotarką. Na ścianach potrety króla i przywódców duchownych, w telewizji film akcji z Bollywood. A do kibelka przechodzi się przez kuchnię ;)







Gdy kończymy jeść przestaje padać. Znowu idealne zgranie w czasie. Można jechać dalej. Chwilę za miasteczkiem jest blokada drogi. Czekamy jakieś pół godziny na jej uporządkowanie. Taki standard tutaj.






Dalsza droga to wszystkie możliwe rodzaje nawierzchni i wszystkie pory roku. Jest deszcz i mgła, że nie widać przedniego koła. Znowu całkowicie przemakam. Na jakimś błotnistym odcinku Wujek jedzie zbyt blisko mnie i przy hamowaniu wyglebia. Ostatni odcinek trasy to nowiuteńka, szeroka droga, jakiej jeszcze w Bhutanie nie widzieliśmy. Pełnowymiarowe dwa pasy!









Dojeżdżamy na ostatni check-post. I prosto do hotelu. Tu kończymy jazdę na motkach, które zapakowane na ciężarówkę wrócą na zachód kraju.


Jest ciepło i wilgotno. Nie ma grzejników, jest jedynie klimatyzacja, która chłodzi. I hałasuje. Jak tu wysuszyć mokre ciuchy? Same w tym klimacie nie wyschną, a mokre pakować do bagażu to kiepski pomysł... Nie ma też ciepłej wody, al udaje mi się ustalić przyczynę - włączam bojler i już jest ok. Wifi też nie ma. Pewnie niektórzy się zmartwią jak się nie "zamelduję". Może SPOT chociaż wyśle wiadomość, że jest OK. Choć nie mam pewności, że działa tu jak należy. Z zasięgiem satelitów nie jest tu tak różowo, a górzysty teren utrudnia ich łapanie. Za to są gekony. mnóstwo gekonów, które biegają po ścianach i sufitach i skrzeczą.



Standardowo jemy kolację, pijemy lokalne trunki i robimy "zrzutkę" na napiwek dla Dorji i Gogo.

Czas spać. Mimo, że samolot z Guwahati do Delhi mamy koło 15:00, a na lotnisko jakieś 100 km, to musimy opuścić hotel o 6:00. Powód? Godzina policyjna i zamieszki w Asamie. Walki między lokalnymi plemionami w ostatnich dniach poskutkowały napadami na turystów i śmiercią ok. 40 osób... Jest gorąco...


Przejechane: 187 km
(niestety google maps nie potrafi wyznaczyć trasy, twierdząc, że na tym odcinku nie ma drogi ;) ślad ze SPOTa)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz