Dziś przed nami długa droga. Prawie 200 km. W dodatku podobno niebezpieczna - bardzo wąska i kręta. Taka lokalna "droga śmierci". Gogo i Dorji (a nawet motocykliści z Bhutan Dragons!) od kilku dni nam o tym mówią, że mamy jechać wolno i nie szaleć, zwłaszcza jakby pogoda była kiepska. Mamy używać klaksonów przed zakrętami i naprawdę bardzo uważać.
Po pożywnym śniadaniu wsiadamy na motki i jedziemy zatankować. Po wyjechaniu 2 km za miasteczko zatrzymujemy się - trzy motocykle maja jakiś paliwowy problem: u Jacka nie trzyma korek i paliwo się wylewa, u Oli też cieknie, a u mnie "wyskakuje" (zgubiłam wężyk) i nie tylko chlapie mi na moto i ciuchy, ale też zawraca mi w głowie gdy je wdycham. Gogo dość sprawnie ogarnia temat (ja dostaję wężyk) i jedziemy dalej.
Początek drogi pokrywa się z tą z dnia wczorajszego, ale nie skręcamy w dolinę Tang, tylko jedziemy dalej "prosto". Pogoda jest bajeczna, jeszcze chyba nie mieliśmy tak wspaniałej widoczności. Dobrze, bo widoki są cudowne. Zakręty jak zwykle są poligonem do ćwiczeń, a dzisiaj dochodzi wyrabianie nawyku trąbienia przed wejściem w zakręt.
Krótka przerwa. Na nasycenie się widokiem, który zapiera dech w piersiach: ośnieżone górskie szczyty, w tym Gangkhar Puensum (7570 m n.p.m) najwyższy szczyt Bhutanu i jednocześnie najwyższy niezdobyty szczyt świata. Pewnie już nigdy nie zostanie zdobyty, władze Bhutanu, mając na uwadze poszanowanie dla lokalnych wierzeń, zabroniły wspinania się na szczyty o wysokości ponad 6000 m. Pogoda spisała się na medal... Gdyby było tak jak na przełęczy DochuLa z 108 stupami, to byłoby trochę smutno, ze taki widok przeszedł koło nosa.
Wujek postanawia, że pojedzie dalej, zanim jeszcze cała grupa zbierze się na przełęczy. Po chwili zjeżdża cała reszta, zaopatrzona w informację, gdzie stajemy na lunch... Wujek tego nie wie, może poczeka na nas gdzieś w miarę blisko.
Zjazd jest nie mniej piękny i równie wymagający. Sceneria przypomina filmy typu Jurrasic Park - brakuje tylko pterodaktyli fruwających nad dżunglą i innych "zaurów" przemykających obok drogi. Za to mam inną atrakcję - wyjeżdżam zza zakrętu, a tam... spychaczokoparka stoi w poprzek drogi, całkowicie ją tarasując. po odczekaniu dwóch minut mogę jechać dalej.
Dojeżdżamy do wioski na wysokości ok. 600 m n.p.m., w której ustaliliśmy, że mamy się znowu spotkać całą grupą. Każdy ma dziwne wrażenie, że przegapił punkt zbiórki. Czekając na wszystkich podglądamy życie lokalesów. A dzieci z wioski podglądają nas. Nieśmiało, ale z zaciekawieniem. Ciężko dogadać się jest po angielsku, bo to naprawdę "koniec świata" i mało turystyczna część Bhutanu.
W następnej wiosce stajemy na herbatkę. Jakoś nikt nie chce pić herbaty, tylko wybieramy sok z mango, a niektórzy Druk 11000 na spółkę z kimś innym.
Stąd udajemy się do Mongaru. Wspinamy się 900 metrów w górę, doświadczając "brutalnego ataku ciężarówek na niewinnych motocyklistów" - cztery jadące jedna za drugą "taty" ani myślą zwolnić czy zrobić nam odrobinę miejsc na drodze... Musimy je minąć przytulając się do skał i wjeżdżając na krzywe, wąskie i generalnie nieciekawie pobocze. Dobrze że chociaż było... Po przekroczeniu bram Mongaru, czekamy na nasz wóz serwisowy, podziwiając zaparkowane obok ciężarówki. Gogo oznajmia, ze do hotelu mamy jakieś 4 km. Co ciekawe, są to najszybciej pokonane 4 km, bo po może 400m wjeżdżamy na hotelowy parking. Znak oznajmia, ze jest Karaoke i dyskoteka - Grzeiek i Jacek powinni być zadowoleni ;) Standardowo jesteśmy witani herbatką.
Na kolację, oprócz większości potraw doprawionych kolendrą, której zapach mnie zabija (Monika, jeszcze raz dzięki za roszady na stole w celu oddalenia kolendrowych potraw ode mnie - jesteś wielka!) serwują nam pyszną rybę. Co ciekawe rybołówstwo jest w Bhutanie zabronione, i ryby importuje się z Indii. Dorji a to serwuje nam ciekawe opowieści, podania i legendy o wierzeniach Bhutańczyków, w tym ciekawą historię o Yeti.
Przejechane: 198 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz